Rozdział II

54 7 15
                                    


Mama postawiła przed każdym z nas zielone smoothie własnej roboty. Górna warga taty nieznacznie drgnęła na widok niezbyt lubianego przez niego napoju. Ciocia Wandzia, nasza gosposia, stała kilkanaście metrów od nas i kroiła warzywa na sałatkę.

– No dobrze, to o czym chciałaś z nami pogadać? – zapytała mama, odrzucając na plecy swoje długie platynowe włosy. Kościstymi palcami oplotła szklankę i uniosła ją, aby wziąć kilka łyków.

– Zawaliłam chemię, grozi mi niezdanie do następnej klasy – wyrzuciłam z siebie. Wolałam zrobić to tak, wprost, zamiast kluczyć wokół tematu i niepotrzebnie kombinować. Tym bardziej, że nie miałam pewności, jak zareagują na taką, bądź co bądź, szokującą wiadomość. Rodzice zawsze dawali mi dużo swobody, ale tym razem czułam, że mogła zostać przekroczona jakaś granica. To była nowa sytuacja, byłam więc przygotowana na poznanie nowego oblicza moich najbliższych.

Tata ściągnął brwi i opadł na oparcie fotela. Mama piła smoothie, nie spuszczając mnie z oczu. W tle słychać było tylko szum klimatyzatora i ciche postukiwanie noża o deskę do krojenia.

– Cóż... – zaczęła mama i odstawiła szklankę z powrotem na stół. Z gracją wytarła serwetką kąciki ust, odchrząknęła. – No cóż...

Czekałam, obserwując oboje. Przypomniałam sobie, jak kilka miesięcy wcześniej mama przypadkowo znalazła w mojej kurtce pustą paczkę po papierosach. Albo jak dwa lata wcześniej poszłam na koncert ze starszą koleżanką, o czym rodzice kompletnie nie wiedzieli. Lub jak w czwartej klasie kuzyni wyciągnęli mnie nad jezioro, w którym nie powinnam była się kąpać, gdyż, po pierwsze, nie umiałam pływać, po drugie nie było z nami nikogo dorosłego, a po trzecie jezioro charakteryzowało się podwójnym dnem i jeśli bym się utopiła, nurkowie mogliby nawet nie znaleźć mojego ciała.

W każdym z tych przypadków procedura była następująca – siadaliśmy we trójkę, ja najpierw rzewnie tłumaczyłam się z tego, co się wydarzyło, następowała chwila powagi, moment na ciche przemyślenia i wniosek.

Wniosek, który przeważnie brzmiał „Martynko, kochamy cię i ufamy ci. Następnym razem po prostu zastanów się dwa razy. Nie mamy do ciebie pretensji".

Tym razem jednak obawiałam się, że będzie inaczej. Przyglądałam im się wyczekująco i widziałam, że myślą. Niezbyt intensywnie, ale zastanawiają się. W końcu mama odchrząknęła – chyba po raz dziesiąty w ciągu trzydziestu sekund ciszy – i odparła:

– Cóż, Martynko, wiesz doskonale, że ci ufamy. Ja wierzę, że poradzisz sobie z tą... chemią, tak? Właśnie. – Zwróciła się do taty. – Prawda, Piotrze?

– Tak, tak, oczywiście – rzucił ojciec i miałam wrażenie, że to, co wyglądało jak zamyślenie, było tak naprawdę krótką drzemką, z której właśnie został wyrwany.

– Czyli... nie jesteście źli? – dopytałam. Byłam trochę zaskoczona, ale pozytywnie. Kamień spadł mi z serca, bo mimo ich ogromnej otwartości i liberalizmowi, byłam przygotowana na umoralniającą pogadankę o tym, że jeśli zawalę naukę to zniszczę sobie życie.

– Nie, no coś ty, Tina – mama posłała mi najcieplejszy z uśmiechów. – Przecież fotomodelki nie muszą mieć wykształcenia, prawda?

To nie był sarkazm. Nie próbowała w sposób ironiczny zakomunikować mi, że bardzo źle się stało i jestem w czarnej dupie. Ona była szczera, naprawdę tak uważała.

Przez chwilę poczułam się jak czajnik, w którym powoli zaczyna wrzeć woda. Spojrzałam na tatę, który z ustami wygiętymi w podkówkę i uniesionymi brwiami, kiwał głową, przyznając matce rację.

Od zawsze, na zawszeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz