Rozdział IV

41 7 11
                                    

W szkole liczy się wejście. Już od progu, każdy uczeń powinien wiedzieć z kim ma do czynienia. Dlatego właśnie uwielbiałam witać wszystkich postukiwaniem moich wysokich obcasów od Versace i mgiełką zapachu Chanel Mademoiselle. Po pierwsze – przykuwałam uwagę. Po drugie – niewerbalnie podkreślałam swoje miejsce wśród tej zbieraniny nastolatków.

A i tak trwało to niecałe pięć minut, bo w szatni musiałam zmienić swoje czółenka na zwykłe trampki.

Albowiem był w szkole ktoś ważniejszy ode mnie. Ważniejszy nawet od samego Dyrektora.

A była to Pani Woźna.

Z szacunkiem kiwnęłam jej na dzień dobry, podczas gdy ona badała moje Conversy wzrokiem poddającym w wątpliwość istnienie samego Boga. Miałam do niej szacunek, naprawdę. Nie znałam drugiej takiej osoby, która popsikana tanimi perfumami z bazaru i ubrana w klapki Kubota, emanowałaby większą pewnością siebie.

Pozostało dziesięć minut do lekcji, ruszyłam więc korytarzem w stronę sali od polskiego. Rozglądałam się za Olgierdem, ale nie po to, aby zagadać do niego w sprawie korepetycji. Bardziej chodziło mi o to, żeby na niego nie wpaść, bo jeśli wiedział już od swojej mamy o mojej chemicznej porażce – a wiedział na sto procent – to znając go, podszedłby do mnie pierwszy, a ja bardzo nie chciałam załatwiać tej sprawy na szkolnym korytarzu.

Na wysokości toalet dołączyła do mnie zziajana Lenka i przywitała przelotnym buziakiem.

– Kogo widzą moje oczy! – Dobiegł do mnie niski, męski głos. Doskonale wiedziałam do kogo należy. Nie przestając iść, odwróciłam się ze zmrużonymi oczami do właściciela najbardziej symetrycznej twarzy w całym uniwersum.

– Nawet nie próbuj! – Pogroziłam mu. Tomek, wokalista szkolnego zespołu The Raptures, Adonis w ciele współczesnego człowieka, popatrzył na mnie rozmarzonym wzrokiem i pokręcił głową, łapiąc się za serce.

– Śniłem o tobie przez cały weekend!

– Oj, to współczuję – jęknęłam, przesuwając środkowy palec po policzku, jakbym ocierała łzę. Tomek zachichotał, pokazując swoje piękne białe zęby.

– Uważaj na ten paluszek, dziecinko.

Boże, dlaczego on musiał być tak przystojny i tak głupi jednocześnie?

Pod salą od polskiego stała już Izabella. Niczym w spowolnionej scenie z filmu dla młodzieży zrzuciła blond kosmyki z ramienia na plecy, spojrzała na nas powłóczystym wzrokiem i zrobiła ten seksowny ruch szczęką imitujący żucie gumy.

– Siema, lambadziary – rzuciła na powitanie. – Jak wam minął weekend? Bo mi cudownie.

Zadzwonił dzwonek na lekcję, a Iza nie przestawała opowiadać, jak to poleciała ze swoim bratem Arturem na dwa dni do Paryża i świetnie się bawiła. Facet miał firmę ochroniarską, która zaopatrywała w kamery wszystkie najbliższe osiedla i patrolowała rejon częściej niż policja, miał więc kasę na to, aby zabierać siostrę gdzie tylko zapragnęła. Izie nie zamykała się buzia, ale gdy zjawiła się pani Mach i zagoniła nas do sali, opowieść została zawieszona na epizodzie z kupowaniem „prawdziwej francuskiej bagietki".

Po polskim, w trybie natychmiastowym, Izabella pojawiła się koło mnie i Leny, aby kontynuować swoją opowieść.

– Naprawdę, fantastyczny klimat, piękne miasto – ciągnęła, gdy szłyśmy korytarzem w stronę damskich toalet. – Musimy sobie kiedyś zrobić taki spontaniczny wypad. Może... za tydzień? A nie, za tydzień jest impreza u Diany. To może za dwa?

Jej wielkie błękitne oczy błyszczały z podekscytowania, ale ja wiedziałam, że ta propozycja nie skończy się dobrze. Bo to w zasadzie nie była propozycja, to był już zatwierdzony plan, który musiałyśmy wykonać.

Od zawsze, na zawszeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz