Kochani! Znów chwilę mnie nie było, ale wracam z nie-byle-czym.
To będzie długi i - zapewniam! - zaskakujący rozdział, także przygotujcie sobie herbatkę, popcorn i zapraszam do czytania... 😁________________________
Kto w moim mieście nie wziął pod uwagę, że w lipcu może spaść deszcz? Powiem wam kto. Organizatorzy Jarmarku. Scena ustawiona na boisku była co prawda kryta, ale nietrudno było przewidzieć, że w ciągu kilku godzin uczestnicy przemokliby do suchej nitki, bo nawet parasole nie zniosłyby ilości deszczu zapowiadanej przez prognozy pogody. A ci, którzy dopiero wybieraliby się na imprezę, prędzej zostaliby w domu. Na dwie godziny przed rozpoczęciem Jarmarku, organizatorzy doszli do wniosku, że przeniosą wszystko na salę gimnastyczną w środku mojego liceum, jakby wprowadzając w życie ten mało dopracowany plan B.
Informacje o tych utrudnieniach dotarły do mnie przez Facebooka szkoły, nie spieszyłam się więc i spóźniona o godzinę, czyli o siedemnastej, zaparkowałam auto na przyszkolnym parkingu i ruszyłam na salę z ciastem marchewkowym w plastikowym pudełku. Swoim słodkim przysmakiem miałam przyczynić się do uzbierania dla chorej dziewczynki pieniędzy na wózek inwalidzki – jej rodzice postawili swój kramik wśród pozostałych na głównym korytarzu i sprzedawali słodkości za „co łaska". Minąwszy stoiska z ręcznie robioną biżuterią, typowym odpustowym badziewiem dla dzieciaków, balonami z helem w kształcie postaci z bajek (które wyglądały jak zwierzęta w zoo zamknięte na szkolnym korytarzu), doszłam do części z jedzeniem i piciem i podarowałam państwu Jóźwiakom swoje ciasto. Podziękowali mi chyba z dziesięć razy, a jak dorzuciłam stówkę do puszki, to pan Jóźwiak pocałował mnie w rękę.
Buzowały we mnie emocje, bo przecież umówiłam się na spotkanie z Adamem. Pogoda pokrzyżowała mu inne plany tego dnia, w związku z tym tuż przed wyjściem z domu dostałam od niego wiadomość z informacją, żebyśmy przesunęli spotkanie na dziewiętnastą.
Dziewiętnasta zero-zero obok stoiska z watą cukrową. Wdech, wydech.
Oczywiście, że byłam zestresowana. Czułam tremę jak przed wyjściem na scenę, kiedy tekst wiruje ci przed oczami i w zasadzie nie pamiętasz już jak się nazywasz. Albo jak przed teleporadą u doktora, którego nie znasz i boisz się, że skrzyczy cię za zawracanie mu głowy swoimi glutami.
Od strony sali gimnastycznej dobiegały już głośne rozmowy, muzyka puszczona przez DJ-a i jakieś odgłosy ustawiania instrumentów na scenie. Szum jak w ulu. Idąc w jego stronę poprawiłam włosy, które zostawiłam rozpuszczone, naciągnęłam na dłonie rękawy przydługiej bluzy i spojrzałam bacznym okiem czy moje białe dresy gdzieś się nie pobrudziły. Byłam ubrana luźno, ale schludnie, a na twarz nie nałożyłam żadnego make-upu. To miał być test dla Adama – po pierwsze czy w ogóle mnie pozna, a po drugie czy nie ucieknie z krzykiem. To jak pierwsza randka na basenie, test dla faceta czy akceptuje dziewczynę bez makijażu czy jest aż takim dzbanem, żeby kręcić nosem na naturalny wygląd.
Wchodząc na salę mogłam wpaść na kogokolwiek, przecież moje miasteczko liczyło prawie dziesięć tysięcy mieszkańców – ale nie. Musiałam wpaść akurat na Kamilę.
Kamilę i ciągnący się za nią orszak składający się z trzech panów – Konrada, Łukasza i Olgierda. Dziewczyna uśmiechnęła się do mnie, ale nie minęła sekunda, jak spoważniała, zupełnie jakby dopiero po chwili przypomniało jej się, jak się ich wyparłam. Łukasz udawał, że mnie nie ma, Konrad szedł z uniesioną głową i patrzył na mnie z góry spod półprzymkniętych powiek, a Olo... Obciął mnie wzrokiem i wbił ręce w kieszenie. Miał na sobie tą swoją znoszoną koszulę w kratę i aż chciałam powiedzieć mu, że wreszcie wygląda jak Olgierd Ruciński, ale wiedziałam, że nie powinnam się odzywać.
CZYTASZ
Od zawsze, na zawsze
Genç KurguMartyna ma osiemnaście lat i poważny problem - jeśli nie poprawi zagrożenia z chemii, nie zda do maturalnej klasy. Propozycja nauczyciela brzmi jak wyrok - egzamin ostatniej szansy na koniec sierpnia. Dziewczyna postanawia poświęcić wakacje na nauk...