... czyli o tym, jak rzuciłem szkołę, za którą inni daliby się zabić.
Miejsce_ Pinole Valley High School, CA
Czas_1990
*Strefa czasowa Green Day_ Gdzieś pomiędzy wydaniem 39/Smooth a całości 1,039/Smoothed Out Slappy Hours
-Nie mam już fajek! - krzyknąłem w stronę korytarza, pospiesznie wkładając ostatniego skręta do ust.
Rozgarnąłem rękami papiery na stoliku, żeby znaleźć zapalniczkę. W momencie, gdy odkładałem ją chaotycznie na biurko, drzwi otworzyły się z hukiem.
-Pukam i pukam, Armstrong! Nie mów, że nie masz towaru, bo dziesięć minut temu Mike machał mi przed nosem świeżymi skrętami.
-To jego się zapytaj, nie mnie. - Wydmuchałem Larry'emu w twarz trochę dymu, a on się skrzywił.
-Wal się.
Z tymi słowami Larry trzasnął drzwiami. Stanąłem przed lustrem, darując sobie sprzątanie kartek ze stołu. Przeczesałem krótkie, jasne włosy, założyłem bejsbolówkę daszkiem do tyłu i zaciągnąłem się skrętem.
-Billie, zaczniemy za pięć minut - Mike wszedł do schowka na miotły (tak, to było świetne miejsce do spędzania przerw... i handlowania skrętami). - Ludzie się już zbierają. Holman wypuścił wcześniej Kiffmeyera z matmy, więc właściwie jesteśmy gotowi.
-Masz nowy towar? - zmierzyłem go uważnym spojrzeniem, a on uniósł brew.
-Ty handlujesz, nie ja. Skąd miałbym mieć? Zawsze mi przemycasz paczkę po promocji, nie odwrotnie.
-Cholerny Widdlecrack.
-Larry znowu udaje biednego szczeniaczka z suchym pyskiem? - Mike zrobił króliczka w powietrzu, kręcąc głową. -No, Widdlecrack nie raz próbował sępić. Chodź, bo się spóźnisz. Nie mogę sam zacząć, bo Holman znowu się wkurzy, że mu coś brzęczy pod nosem.
Złapałem Blue i przełożyłem sobie pasek przez głowę, żeby już mieć względnie wolne ręce. Mike otworzył mi drzwi i poprowadził wprost na nasz luksusowy dziedziniec Pinole Valley. Wokół perkusji, którą Al stawiał całe przedpołudnie, zgromadził się już spory tłumek. Dwa mikrofony wyznaczały granicę pomiędzy ludźmi a nami i właśnie z tym kojarzyło mi się pojęcie strefy komfortu. Mało kogo wpuszczałem do mojej szczelnej bańki muzyki.
Stanęliśmy z Mike'em w świętym kręgu tyłem do bębnów. Poklepałem Kiffmeyera po ramieniu, gdy szedłem, a on odmachał mi pałeczką. Dostroiłem trochę Blue i spojrzałem na Mike'a. Znaliśmy się tak dobrze, że nie musieliśmy nic mówić, żeby wiedzieć, co chcemy zagrać. Przejechałem kostką po strunach i podłączyłem gitarę do wzmacniacza, po czym zaczęliśmy grać.
Ktoś pomachał mi z tyłu tłumu, ale nie odpowiedziałem. Możliwe, że trochę się już upaliłem, chociaż jointa ciągle miałem w ustach i był prawie nienaruszony. Aż mi się zrobiło zimno, gdy patrzyłem na tych ludzi swoim rozbieganym spojrzeniem. Pieprzony Widdlecrack, który przez pół ogólniaka łaził za mną, jakbym był jego bogiem, a gdy jego ojciec dorobił się kasy, nagle przestał być zainteresowany. Przychodził tylko, kiedy skończyła mu się trawka. Fałszywy gnój, który nie miał za grosz szacunku do nikogo. Niech go szlag.
Aż dziw. Mike i ja graliśmy jakąś solówkę bez nazwy, a ludzie bujali się w rytm. Znałem ich cztery lata i względnie połowę twarzy rozpoznawałem. I z żadnym z tych ludzi nie czułem ani trochę przynależności. To smutne, że większość młodzieży przeżywa swoje liceum i w gruncie rzeczy nienawidzi tego miejsca bardziej, niż dorośli sobie wyobrażają. I niektórzy się jeszcze pytają, czemu rzuciłem szkołę.
CZYTASZ
Beautiful People
FanficGreen Day Fanfiction* Ponad 35 lat wspólnego grania. Pewnie z tysiąc koncertów po drodze. I zawsze jedna, duża rodzina, której serca biją w rytm American Idiot. *trochę odbiega od prawdy, ale co tam, przecież po to są fanfiki ;)