𝐂𝐇𝐀𝐏𝐓𝐄𝐑 𝐙𝐄𝐑𝐎 | plague

129 10 10
                                    

ŚMIERĆ była plagą.

Od początków, niczym wiatr, gasiła płomyki życia. Gasiła płomyki nadziei, oraz płomyki tego uczucia bezpieczeństwa, uczucia, którego większość ludzi przy granicy Imperium Mareńskiego.
A teraz ten wirus, śmierć, unosiła się w powietrzu razem z dymem, zapachem palonych ciał oraz roztrzesających wrzasków.

Ludzie, póki jeszcze mogli, uciekali w różne strony. Nie patrzyli nawet gdzie. Nie obchodziło ich, czy biegli prosto na wroga, prosto w przepaść czy w ogień, bo panika mieszała im w głowach, a śmierć dyszała im w kark, tylko po to by za chwilę wejść do organizmu i wyrwać ostatnie resztki spokoju. Pomiędzy całym tym tłumem mrówek, biegli żołnierze. Teraz nawet nie można było rozpoznać, kto jest kim — kto jest wrogiem, a kto sprzymierzeńcem, pochłonięci żywiołem walki, zabijali się, nawet nie patrząc, czy ta osoba przypadkiem nie miała być ich drugą parą oczu, tarczą. Śmierć była plagą, pochłaniającą umysły.

Jeden z żołnierzy, wysokiego wzrostu, przepychał się pomiędzy panikującą ludnością, czasami instynktownie strzelając przed siebie. Słyszał, jak jego komradzi go wołają, albo po prostu mu się zdawało, może tylko dźwięki zaczęły zlewać się w jedno.

Jego czarne włosy były przyklejone do czoła, pot oraz krew spływały mu do oczu, a zdarta skóra na palcach paliła za każdym razem, kiedy ściskał karabin w dłoniach. Wbiegł do bocznej ulicy, zawalonej gruzem oraz ciałami. Nawet nie zwracając na to uwagi, żołnierz przeskoczył kupę, jakby to były zwykłe śmieci — kolejne płomyki zdmuchnięte przez tego samego wirusa.

A on by biegł dalej, nie zwracając uwagi, czy ta kobieta przygnieciona przez kawałek ściany nie starała się ocalić swojego płaczącego dziecka, czy ten młodziak leżący na ziemi przypadkiem nie oczekiwał na list z uczelni. Biegł by, sam stając się śmiercią, zbierając ofiary jak zbiera się znaczki do listów.

W pewnym momencie jednak się zatrzymał. Jego granatowe oczy szeroko się otworzyły, usta nagle zaschły, a umiejętność oddychania zgubiła się gdzieś po drodze.

Patrząc na nią, a ona na niego.

Minęło parę chwil, gdy żołnierz odzyskał możliwość ruchu. Powoli przyswajał każdy fragment wyglądu dziecka — od kościstej, kruchej jak porcelana budowie, splątanych, brudnych włosów i małej twarzy, posiniaczonej oraz zakrwawionej.

Skarcił się w duchu. Powinien ją zignorować. Była w takim stanie, że zgasłaby zanim by ją doniósł do najbliższego obozu, o ile jeszcze jakikolwiek został. Powinien ją zostawić, w końcu mogła mieć w sobie krew diabłów, prawda? A ona się tak na niego patrzyła, siedziała nieruchomo, pozwalając mu działać.

Dziewczynka siedziała skulona pod ścianą walącego się budynku, przed ciałem kobiety, ściskając w ręku kawałek starego materiału.
Chłopak zwyczajnie westchnął, odłożył broń i kucnął przed dzieckiem. Nie zaaregowała. Nawet nie mrugnęła.

— Jak masz na imię?

Cisza. Żołnierz skarcił się w duchu za swoją głupotę. Przecież do było oczywiste, że mu nie odpowie. Może nie potrafiła? A nawet gdyby, to by się słowem do niego nie odezwała, bo on wiedział, że na to nie zasługiwał. Zasługiwał na to, by być potępionym. Był lojalnym, dobrym żołnierzem, był wyszkolonym mordercą.

Chłopak wyciągnął w jej stronę dłonię. Ona ciągle patrzyła mu w oczy, niebieskie ślepia wyglądały jak kawałek nieba na tle tego piekła. Kiedy podniósł ją z ziemi, wziął na ramiona, zrozumiał, że nie miała siły, by zaprotestować. Była zbyt mała, by zrozumieć co się dzieje, zbyt naiwna by wiedzieć, że on jest zły.

— Muszę Cię zabrać do bazy. — westchnął cicho, odwracając się w stronę wyjścia. Ruszył pewnym krokiem przed siebie, wyjmując sztylet na wszelki wypadek. — Moglibyśmy tu zostać, ale wtedy byś umarła. Zakładam, że nie wiesz, co to oznacza, prawda?

xxx

— Co to ma być?

— Dziecko. Znalazłem ją pośród trupów, jakimś cudem przeżyła atak bombowy. Jest w dość krytycznym stanie, gdybym mógł ją zanieść do namiotu pielęgniarskiego... —

— Wiesz dobrze, że to nie możliwe. Jeszcze nam tego brakuje, by brudne psy plątały nam się pod nogami. Wyrzuć ją gdzieś, kiedy będziesz wracał na pole walki. — oznajmił chłodno starszy mężczyzna, stojąc w mundurze i przeglądając papiery.

— Jestem absolutnie pewien, że Generał Magath mógłby...

— Na szczęście Magath'a tu nie ma, a ty masz pozbyć się tego czegoś.

— Przecież to jeszcze dziecko!

— A wiadomo czy nie pomiot diabłów? W Liberio zacznie brakować miejsc, jeżeli będziemy przyjmować absolutnie wszystkich. Po za tym, skoro ma zginąć, nie marnujmy na nią czasu. — oznajmił spokojnie mężczyzna. — Elias, twoja młoda i głupiutka dusza nie rozumie, że wrogów się nie oszczędza, bez względu na wiek. A teraz zmykaj, zanim jeszcze jestem miły.

Brunet gwałtownie wciągnął powietrze, czując jak place zaciskają się na malutkim ciele, które nadal spoczywało w jego rękach. Miał ochotę podpalić cały ten namiot. Przestało mu się podobać zabijanie, ta cała zabawa w wojnę i kolonizację zaczęła tańczyć do tej samej muzyki, a działania przywódców stracili dla niego sens.

Był cholernym egoistą. Przez chwilę sam był gotów porzucić dziewczynkę, a teraz miał ochotę zrobić to z osobą, która mu to proponowała. W cale nie był lepszy od tych wszystkich, których było stać na wzajemne wybijanie się jak zwykłe owady. Nie liczył już na odkupienie w niebie, tylko na własne poczucie wartości.



authorxxdedykuję prolog dla czytelników — pamiętajcie by pić dużo wody podczas tych upałów (!!!)

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.



authorxx
dedykuję prolog dla czytelników — pamiętajcie by pić dużo wody podczas tych upałów (!!!)

VIRENT VIOLAE                attack on titan. Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz