Rozdział 4

45 1 0
                                    

Czy ja komuś z poprzedniego życia jestem coś winna? Pewnie tak. Pewnie tak skoro mój brat to sutener, osoba, która mnie prześladowała wróciła, a na koniec wylądowałam w mieszkaniu jednego z najniebezpieczniejszych kryminalistów w całych Stanach. Tylko że...

Tylko że w ostatnim przypadku, typ chce się bawić w mojego księcia na białym koniu. Chce mnie uratować. Chce mi pomóc.

No właśnie. Pomoc. Już dawno to słowo usunęłam ze swojego słownika. Według mnie tego słowa nie ma, nie było i nie będzie.

Bo tobie nikt nigdy nie chciał pomóc...

Właśnie siedziałam na zimnej podłodze w prywatnej łazience z podkulonymi nogami do ciała. Mój dzisiejszy makijaż już dawno się zmył. Pozostały tylko czarne z tuszu ścieżki na policzkach. W mojej lewej dłoni trzymałam niewielką, już lekko zakrwawioną żyletkę. Prawa zaś była cała w kreskach o różnej długości. Niektóre płytkie, a niektóre głębokie. Były wszędzie. Nawet na palcach. Moje długie ciemnofioletowe paznokcie, mieszały się z kolorem krwi.

Nie robiłam tego regularnie, bo wiedziałam, że matka mnie znowu wyśle do szpitala. Robiłam to wtedy, gdy byłam sama. Gdy nie miałam siły. Tak się uwalniałam. Tak tylko czułam relaks i ulgę.

Dlaczego? Pytam poważnie. Dlaczego zawsze, kiedy wychodzę na prostą, pojawi się osoba, która to w sekundę rozpierdoli? Czy ja naprawdę muszę się zamknąć w pokoju? Dać ten cholerny spokój tym wszystkim ludziom?

I znowu to. Znowu te cholerne myśli. Znów spadałam na dno. Tak jak trzy lata temu. Kiedy siedziałam w łazience naszego starego domku w Anglii. Byłam w identycznym, a może nawet gorszym stanie. Siedziałam w tej samej pozycji.

Dlaczego ja to przeżywam, a nie ktoś inny?

Zaczęło się. Ta utrata zdolności do oddychania. Ten płacz. Ten krzyk. Głośny, a zarazem niemy, który i tak rozrywa gardło na następny tydzień. Mój epizod. Epizod spowodowany brakiem kontroli nad życiem. Tego wszystkiego było za dużo. A fakt, że to były dobre i złe momenty w ogóle nie pomagał.

Niestety moje rozmyślenia zakłócił dzwonek mojego telefonu. Niechętnie go chwyciłam, aby zobaczyć kto to. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłam nazwę kontaktu. Musiał zadzwonić akurat wtedy, gdy ja ostatnie czego chciałam to kontaktu z innymi.

Nie wiedziałam co robić. I to pierwszy raz. Pierwszy raz zastanawiałam się czy odebrać czy też się rozłączyć. Telefon dalej nie odpuszczał, a to mnie coraz bardziej irytowało.

Po dziesiątym już dzwonku odebrałam połączenie. Dałam radę nawet kiedy moje ręce drżały jak galaretka.

Rozmówca się nie przywitał tylko twardym, ale spokojnym głosem powiedział:

- Odłóż to - milczałam - Rosalindo Walker. Proszę... odłóż to.

Już mnie nie obchodziło to czy on wiedział co robię czy nie. Nic mnie wtedy nie obchodziło.

- Nie... - powiedziałam sucho - zostaw mnie.

- Dziewczyno, ty siebie słyszysz? - zapytał z wyrzutem, ale nie zbyt mnie tym poruszył - Rosa, nie jesteś teraz w stanie, aby racjonalnie myśleć. Więc proszę cię odłóż tą cholerną żyletkę! - już nie wytrzymywał. Czułam to.

- Skąd to możesz wiedzieć? Skąd możesz wiedzieć w jakim jestem stanie skoro nikt tego nie wie? To nie ty to przeżywasz. Ty nie czujesz co ja.

- Błagam cię... Chcę tylko... - i tu mu przerwałam, bo się domyśliłam co chciał.

- Pewnie pomóc prawda? - zaśmiałam się gorzko - Tylko pomóc? To teraz posłuchaj mnie uważnie. Nikt mi nie pomoże, bo nikt tego nie chce. Możesz cokolwiek zrobić, ale mi nie pomożesz. Ponieważ tego się nie da. Więc proszę daj mi spokój.

Ángel del InfiernoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz