5. Kasandra

17 3 0
                                    

Wiedziałam, że powrót do królestwa jest ryzykownym posunięciem. Oczywiście wieści nie rozchodziły się z prędkością światła, ale jednak raz na kilka godzin konkretna grupa straży zwana zwiadowcami przeczesywała lasy, aby zlokalizować zbliżające się niebezpieczeństwo lub natknąć się na coś, co mogłoby świadczyć o niecnych zamiarach, któregokolwiek człowieka będącego pod władaniem rodziny królewskiej. Zwykle spisywali się na medal. Tak więc kwestią czasu było, to kiedy mój wybryk dotrze do ojca.
Jednak królestwo nie było moim celem, a była nią skalista półka, z której mogłam podziwiać swoje królestwo w całej okazałości. Lubiłam tu przyjeżdżać, gdy czułam szczególne przygnębienie. Lub gdy moje pozytywne samopoczucie wyrywało się z mojej piersi tak mocno, że gdybym oszalała, rzuciłbym się w przepaść, wmawiając sobie, że potrafię latać. Jednak ta druga opcja szczególnie rzadko mnie nawiedzała.
Przytłaczało mnie wszystko, co znajdowało się wokół. Miałam wrażenie, jakbym żyła w jakimś dziwnym pośpiechu, który płynąc, miażdżył mnie, gdyż zawsze zostawałam w tyle. Nie mogłam znaleźć swojego miejsca w otaczającej nas rzeczywistości. Nigdy nie myślałam, że brak Ericka może tak wszystko zmienić. Że mogę tak to odczuć, a jednak. Mógł być największym potworem, a jednak za nim tęskniłam. A raczej za wyobrażeniem jego osoby przez małą Kasandrę, która traktowała brata na równi z ojcem. Co jeszcze dziwniejsze, miałam wrażenie, że wszystko to wpływało tak mocno tylko na mnie i Mokoš. Księżniczka z Kuiluun kompletnie się odizolowała. Siedziała w swojej, oficjalnie gościnnej komnacie i wpatrując się w płomienie pochłaniające drewno w kominku, bazgrała coś w grubych księgach. Domyślałam się, że pełniły one funkcję pamiętnika lub zbioru wierszy, które kierowała do zmarłego, ale niestety nie sposób było się dowiedzieć prawdy. Mokoš jakby nie spała, ciągle czuwała, udając jednocześnie, że nie istnieje. Ignorowała wzywające ją do powrotu listy od jej ojca. Zamykała się w pokoju, słysząc kroki moich rodziców, a gdy sprawy w swoje ręce postanowiłyśmy wziąć my, siostry Ericka, dziewczyna ignorowała nasze prośby. Medycy uznali ją za obłąkaną, dlatego też po pewnym czasie każdy zdecydował się po prostu zostawić ją w spokoju. A władca Kuiluun był nam wdzięczny za opiekę nad swoją córką, to też nasz sojusz się tylko umacniał.
W każdej sytuacji można było znaleźć jakieś pozytywy, jednak gdy próbowałam je znaleźć również w moim dzisiejszym wybryku, nie byłam w stanie sobie tego zobrazować. Słyszałam w głowie tylko ostry ton ojca. Widziałam jego karcący wzrok, ale też rozczarowanie i rychłą karę. Aż skuliłam się na samą myśl. Mimo że zdarzało mi się robić w przeszłości podobne rzeczy, teraz miałam wrażenie, że działy one na władcę jak płachta na byka. I niestety nie było co się mu dziwić.
W końcu zdecydowałam się na powrót. Im wcześniej zostanę skarcona, tym krócej będę odczuwała katusze w głowie. Byłam tak pochłonięta, wyobrażając sobie wszystkie możliwe scenariusze awantury, że zanim się obejrzałam, kłusem podążam w kierunku bramy królestwa. Od razu skierowałam się do stajni, gdzie zdjęłam siodło konia i przekazałam go w ręce stajennych, którzy mogli zabrać się za jego pielęgnację. Weszłam do zamku tylnym wejściem, przez korytarze podziemnych piwnic, w których znajdowały się beczki z winem oraz komnaty będące czymś w rodzaju sejfów na broń, oraz zbroję tylko dla rodziny królewskiej. Przemknęłam przez główny korytarz, mijając służące zajmujące się sprzątaniem pokoi moich sióstr oraz mojego.
Myślałam, że uda mi się wejść do swojej komnaty niepostrzeżenie, jednak wchodząc na kolejny korytarz, przede mną, niczym demon wychodzący spod bryłek ziemi, wyrosła matka. Niefortunna sytuacja, zważywszy na to, iż tylko jej nie uwzględniałam w możliwym scenariuszu. A sądząc po jej minie na mój widok, gotowała się od środka.
— Za mną. — Odezwała się, gdy tylko opadły z nas pierwsze emocje z szoku.

Ruszyłam za nią posłusznie, w duchu będąc wdzięczna za to, że nie chciała mnie upokorzyć przy wszystkich strażach i służących w zamku. Chociaż tyle z jej diabelskiej duszy nie było do końca zgniłe. Maszerowałyśmy w kierunku lewego skrzydła, a ja, próbując jakoś odreagować, skupiłam swoją uwagę na długiej, grafitowej sukni matki, której dolna część wyszyta była złotą nitką obierającą kształt czegoś w rodzaju liści akantu. Mogłam napawać się kunsztem precyzyjności autorki tego dzieła, jednak nim się spostrzegłam, za moimi plecami zamknęły się drzwi komnaty, w której matka zwykła przesiadywać i czytać długie listy, lub po prostu pochłaniać w ilościach hurtowych sprowadzane z wysp książki o różnej tematyce.
— Przechodzisz samą siebie, Kasandro. — Odezwała się w końcu, zaplatając dłonie za plecami.
— Dzień jak co dzień — mruknęłam, co jednak spotkało się z jeszcze większym ogniem w oczach mojej matki.
— Haniebne są twoje czyny. Upokarzasz ojca przed innymi władcami, teraz również wypowiadasz otwartą wojnę Metsän villit.
— Nie są to zbyt daleko posunięte wnioski? Ci barbarzyńcy weszli na nasze tereny, na miejsce, w którym ćwiczyłam. Nie zapytałaś mnie nawet czy nic mi nie zrobili. A skoro wiemy, że są dzikusami, zapewne mogliby mi zrobić wiele, nie bojąc się gniewu duchów — odparłam pewna swojej racji.
— Za to ty zamieniłaś się mózgiem z sową. Naprawdę myślisz, że tak lekceważące zachowanie pozostanie bez echa? Mogłabyś mieć po stokroć rację, a jednak to oni... — Wyrzuciła ręce w powietrze, wskazując na wszystkie kierunki świata. — Patrzą nam na ręce. Wykorzystają ten atak na swoją korzyść. A te dzikusy nas zaatakują.
— No więc niech przyjdą. Mamy dobrą obronę wiosek.
— Która w siedemdziesięciu procentach składa się z wojowników Tapperhetów!
— To ja jestem ta zła, a jednak to wy organizujecie ślub Joseline w tajemnicy przed Sewerynem. Kto tu jest większym zdrajcą?
— A ty w końcu, po której stronie stoisz? — Zatrzymała na mnie swój palący wzrok.
— Jestem po stronie wolności i bezpieczeństwa. Nie będę pokazywała im słabości. Bo nie jesteśmy rodem tchórzy — warknęłam.

Kobieta westchnęła, a następnie na jej twarzy pojawił się niezidentyfikowany grymas. Podeszła do mnie bliżej i otworzyła dłoń. Gdy zrozumiałam jej zawartość, oblał mnie zimny pot.
— Czemu zabrałaś to Amandzie? — zapytałam z wściekłością w głosie.
— Bo to nie do niej należy! Nawet nie uzgodniłaś tego z Eleonorą — syknęła.
— Oczywiście, że nie. Bo jej nie mianowałam. Podarowałam ten prezent tylko po to, żeby było jej wygodnie pracować.
— Etykiety też nie znasz? — Stała niebezpiecznie blisko mnie.
— Przynajmniej mam podstawy empatii i nie muszę siłą nadrabiać charyzmy, aby inni dobrze wykonywali swoją pracę na mój rozkaz — wysyczałam równie złośliwie, a sekundę po tym, poczułam na policzku dość wymowną karę za śmiałość. Spodziewałam się zobaczyć na twarzy matki coś w rodzaju szoku, jednak nic takiego nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie.
— Posłuchaj, dziecko. — Słowa ledwo przedostawały się przez jej zaciśnięte zęby z wściekłości. — Jeśli pragniesz wolności czy możliwości stanowienia sama o sobie, musisz najpierw zabić albo mnie, albo siebie.

Nie miałam siły na dalszą dyskusję. I szczerze było mi wszystko jedno, czy kolejnym brakiem etykiety zasłużę na policzek, ale pragnęłam wydostać się z pomieszczenia jak najszybciej. Tak też uczyniłam, ruszając prosto do swojej komnaty i zamykając się w niej aż do wieczora.
Nie mogłam udawać zaskoczenia zachowaniem matki, gdyż niejednokrotnie doświadczałam od niej przemocy. Ojciec również nie był święty, choć nie uciekał się do siły fizycznej. Trudne było to doświadczenie, gdy się miało kilka lat, a rodzic dla dziecka stanowił bóstwo nieomylne i kochające bezgranicznie. Teraz był to po prostu kolejny przypadek, który bardziej podnosił ciśnienie, niżeli rzeczywiście bolał. A przede wszystkim miał upokarzać. Robił to doskonale. Podcinał skrzydła i frustrował niesprawiedliwością.

Gdy wstępnie ochłonęłam po szoku, odkleiłam plecy od drzwi i podeszłam do dużego okna, którego widok rozpościerał się na ogromny ogród przy zamkowy. Byłam wdzięczna za to, że to akurat moja komnata mogła posiadać atut w postaci możliwości podziwiania takiego cudu. Mnogość drzew okalanych złotymi liśćmi. Wielobarwność kwiatów kwitnących zamiennie w zależności od pory roku. To wszystko potrafiło poprawiać mi nastrój. Podeszłam do szerokiego parapetu i usiadłam na nim, opierając się o kamienną ścianę. Pośród kobiet i mężczyzn, którzy ciężko pracowali, zbierając sezonowe warzywa i owoce, przy okazji grabiąc liście, dostrzegłam pośród nich mężczyznę o imieniu Alvar. Nie wyróżniał się on niczym od innych służących, prócz swym wyglądem i wspomnieniami, które czasami nawiedzały moją głowę. Alvar był niezwykle przystojny. Krótkie, kręcone, kasztanowe włosy, spokojnie opadały po jego czole, a pot spływał po mocno zarysowanej szczęce. Młody, umięśniony, zwykle spotykany jako ogrodnik lub masztalerz. To, że zaczęłam zwracać na niego uwagę, miało dość dziecinne początki. A były to czasy, gdy Emilie jeszcze na dobre nie rozwinęła swoich uczuć do Odyna. Była mi wtedy najbliższa z rodzeństwa. Obie dojrzałyśmy w tym człowieku coś wyjątkowego, to też czymś codziennym stało się dla nas obserwowanie, jak mężczyzna pracuje, przy tym chichocząc i wzdychając do niego potajemnie. A potem Emilie straciła głowę dla księcia Tapperhetów. Moje uczucie do Alvara rosło, a przez brak osoby, która mogłaby studzić moje młodzieńcze zapędy, dopuściłam się czegoś szalonego. Moje swawolne zachowanie doprowadziło mnie do krótkich rozmów z mężczyzną, delikatnego flirtu, skończywszy na dzikim seksie, który stał się naszą tajemnicą, którą chcieliśmy zabrać ze sobą do grobu. Obecnie od dłuższego czasu nasze drogi się rozchodziły, ale też nie było okazji na spotkania. Zwłaszcza przez niedawne wydarzenia. Trudno mi było stwierdzić, czy czułam coś głębokiego do tego mężczyzny, czy było to tylko pożądanie. Z dwojga złego, lepiej, że nie potrafiłam się określić, gdyż i tak nie było możliwości, abyśmy mogli tę relację doprowadzić do małżeństwa. Prędzej do powieszenia Alvara.
— Kasandro... — wzdrygnęłam się, słysząc przy drzwiach głos matki.

Królowa Duna stała przede mną wyprostowana jak struna. Nieustraszona, pewna siebie, choć jej głos zdradzał, że w środku kuliła się jak małe dziecko.
— Nie mam ochoty rozmawiać — odparłam od razu, zeskoczyłam z parapetu i podeszłam do łóżka, aby otworzyć stojącą przed nim skrzynię.
— Chciałam cię tylko przeprosić... To dla mnie trudny czas i...
— W porządku. Mogłabyś zostawić mnie samą? Jestem zmęczona. — Ucięłam jej żale.
— Dziecko...
— Wyjdź. — Rozkazałam.

Matka chwilę milczała, po czym wycofała się i zamknęła cicho drzwi od mojej komnaty. Lepsze to, niż wzbierająca się w niej złość. Nie zamierzałam się nad tym zastanawiać. Cały dzień wałęsałam się po lasach, ćwiczyłam strzelanie, a nawet pokusiłam się o polowanie na zająca. Byłam wyczerpana, głodna i zestresowana spotkaniem Joseline z jej kandydatkami na męża. Z kandydatami na tron. Póki ojciec żył, nie musiałam się denerwować, jednak biorąc pod uwagę jego stan zdrowia, wszystko mogło się rozwiązać w ciągu kilku miesięcy. Zważywszy w szczególności na zbliżającą się zimę oraz coraz częstsze tortury psychiczne ze strony Seweryna.
Położyłam się do łóżka i okryłam ciało aż po czubek brody. Noce stawały się coraz zimniejsze, ale na szczęście mogłam posiłkować się dodatkowo skórą z niedźwiedzia. Chciałam wymazać wszystkie lęki z głowy. Przestać czuć pewnego rodzaju odpowiedzialność za decyzję Joseline. Nie byłam w stanie.
Pół wieczoru i nocy przewalałam się z jednego boku na drugi. Dodatkowo rozpraszały mnie krzyki zza okna, gdzie do późna trwały zbiory. Gdy w końcu nastała cisza, udało mi się zasnąć. Zanim jednak zapadłam w głęboki sen, moje pomieszczenie odwiedziła Eleonora. Przestraszona nagłym hukiem, usiadłam na łóżku i dopiero po chwili dotarło do mnie, że na zewnątrz znów było widno.
— Zapewne dziwi cię mój widok, jednak mam nadzieję, że również zdajesz sobie sprawę z tego, o czym powinnyśmy porozmawiać. — Złączyła swoje dłonie obsypane pierścieniami, pod biustem, i patrzyła na mnie niewzruszona.

Mocno ściśnięty kok na czubku głowy oraz mieniąca się złotem suknia były oznakami wysoko zajmowanej hierarchii społecznej. Kobieta wiekiem zbliżona była do mojej matki, a mimo to zdawała się młodsza o dwadzieścia lat. Na swojej głowie miała obowiązki, a chyba nie zdawało się to jej straszne.
— Amanda, tak? — Przetarłam zmęczone oczy.
— Nie powinnaś jej dawać tej spinki...
— Naprawdę robicie aferę z tego, że dałam służącej kawałek metalu? A więc niech zostanie moją kongelig verge.
— Zwariowałaś?! — Założyła ręce na biodrach, ale gdy spojrzałam na nią ostrzegawczo, znowu wróciła do poprzedniej postawy. — Księżniczko, ona jest młoda i dopiero zaczyna. Nie będzie w stanie sprostać zadaniom. Uczy się.
— Owszem. Może nie sprosta Emilie, a tym bardziej Joseline. Dlatego moje siostry mają doświadczone służące, ale czy ja jestem wymagająca?
— Jeśli patrzymy na to w ten sposób, możesz mieć rację, jednak osoba na takim stanowisku musi umieć się prezentować. Taka nieokrzesana? Ma stać u twego boku? Prędzej potknie się o twą suknię i wybije sobie zęby.
— Więc ją naucz podstaw, a reszta przyjdzie z czasem. Nigdzie nie bywam tak oficjalnie, żeby miała mi pomagać. A jeśli się zgadzasz, przyślij ją do mnie. — Kiwnęłam w stronę drzwi.
— Twoja matka...
— Możliwe, że będzie zła — dokończyłam za nią.

Kobieta westchnęła i spojrzała na mnie jeszcze ostatni raz, po czym pokręciła głową i wyszła z pomieszczenia. Niechętnie wyszłam spod kołdry i podeszłam do lustra przymocowanego do szafy. Widząc swoją zmęczoną twarz, aż zdziwiłam się, że Eleonora nie zwróciła na to uwagi. Może to i dobrze, bo uznałaby za punkt honoru doprowadzenie mnie do stanu nieskazitelnego. Amanda nawet nie śmie zwrócić mi żadnej uwagi.
Gdy nowo mianowana służąca weszła do mojego pokoju, stałam już przed nią ubrana w bordową suknię z czarnym materiałem opływającym w dół.
— Świetnie, że już jesteś — mruknęłam, skupiona jeszcze na zapinaniu długiego łańcucha z herbem rodziny, w talii. — Powiedz, jak wyglądam? — W tym momencie odwróciłam się do służącej, przodem.
— Olśniewająco, pani. — Brunetka dygnęła, nie odwracając wzroku od podłogi, w ramach oddania mi czci.

Zrobiłam kilka kroków w jej stronę, a gdy byłam już wystarczająco blisko, spojrzałam w dół tak, jak ona.
— No rzeczywiście, podłoga lśni. — Dziewczyna podniosła na mnie wzrok i momentalnie mogłam zobaczyć, jak jej twarz zmienia odcień na różowy.
— Przepraszam, ja...
— No to odpowiedz. Jak wyglądam?
— Dobrze. — Zawahała się, zdezorientowana sytuacją.
— Właśnie. A mam wyglądać zabójczo — wyszczerzyłam się.
— Ależ tak jest, pani! — Od razu naprostowała swoją wypowiedź.
— Po pierwsze, mów mi po imieniu. — Zaczęłam. — Po drugie muszę wyglądać naprawdę dobrze, gdyż będę uczestniczyła w spotkaniu swatkowym Joseline. — Przewróciłam oczami. — Po trzecie. — Zatrzymałam się. Podeszłam do toaletki i wyjęłam z niej broszkę z moimi inicjałami na herbie Muukalain. Wręczyłam ją Amandzie na znak, że już oficjalnie należała do mnie.
— Obawiam się, że nie podołam. — Westchnęła, a w jej oczach ciągle czaił się lęk.
— Podołasz. Spójrz na moją twarz. Nie spałam prawie całą noc. Nie mogę tak wyjść, bo pomyślą, że jestem trupem.
— Ale pani... Ty się nie malujesz.
— Chodzi tylko o to, żeby to przykryć. — Wskazałam na przebarwienia. — Trochę pudru i różu.
— No dobrze. — Westchnęła i podeszła do mnie niepewnie.

Otworzyłam przed nią jedną z szuflad wypełnioną różnego rodzaju słoiczkami z miksturami. Otrzymywałam je od naszych "chemików" zajmujących się wymyślaniem to nowych specyfików do urody czy też zdrowia.
Kobieta wyglądała, jakby pierwszy raz w życiu widziała tyle różnego rodzaju substancji. Nie było co się dziwić, prawdopodobnie wszystko pozna dopiero przy mym boku.
W końcu jakoś przewalczając lęk, zabrała się do pracy. Precyzyjnie nakładała małe ilości i zaraz pytała, czy mi odpowiadało. Miałam ochotę się śmiać, jednak musiałam też zrozumieć, że po prostu się bała. Nie miała pojęcia, jaka jestem. Znała natomiast zachowania mojej matki, to też trudno się dziwić, że tego samego obawiała się z mojej strony.
— Jeśli mogę coś doradzić... Wypełniłabym czymś dekolt. — Zwróciła uwagę na moje gołe ramiona, gdyż rękawy sukienki o ile długie, o tyle nie okalały już górnej części ramion i obojczyków. — Coś, aby nadać królewskiej dostojności.

Podniosłam się z krzesła i udałam się do innej szuflady, z której wyjęłam jeden z pełnych naszyjników. Kolia wypełniona była złotymi brylantami i czarnymi perłami, które powinny komponować się z dalej żałobną atmosferą.
— Ten? — Pokazałam go Amandzie.
— Idealny. — Pierwszy raz tego poranka obdarzyła mnie swoim uśmiechem.

Klątwa Południa |ZAWIESZONE|Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz