Rozdział dziewiąty

219 15 3
                                    

Po północy, gdy mama zapadła już w głęboki sen, wymknęłam się po cichu z domu. Wczoraj księżyc zaczął powolutku słabnąć po pełni. Wciąż czułam mrowienie w całym moim ciele, jednak nie było ono takie silne jak podczas pełni.

Byłam przerażona i wciąż nie do końca przekonana czy miałam rację w swoich domysłach. Jednak wszystko na to wskazywało. Zadrapania, zasiniaczenia, nagość, zanik pamięci...

O wilkołakach, bestiach, wiedziałam jedynie ze starych książek i opowieści innych. Według nich ugryzienie przez kogoś takiego jak my, może zmienić zwykłego człowieka w krwiożerczego potwora. Ktoś taki za dnia był zwykłą osobą, mógł posiadać nawet własną rodzinę. „Podczas pełni jego ciało nienaturalnie wydłużało się i obrastało szorstkim, zmatowiałym futrem. Z pyska ściekała żółtawa, żrąca ślina, która potrafiła paskudnie oszpecić wszystko, co miało z nią kontakt. Kły były długie i ostre. Nie mieściły się w szczęce monstrum, jakby przygotowane na ciągłe rozszarpywanie i jedzenie. Pazury przy każdej kończynie były czarne i twarde jak stal. Potrafiły przeorać kruche ciało, jak nóż ciepłe masło. Nikt nie miał szans na przeżycie. Dla tej bestii liczyła się tylko świeża, ciepła krew i mięso. Ale największym kąskiem i czymś, co dodawało wilkołakowi sił było oczywiście ludzkie serce, które jednocześnie utrzymywało go przy człowieczeństwie." Przypomniałam sobie słowa ze starej, zakurzonej książki, którą kiedyś znalazłam na strychu u dziadków. Gdy wyszłam z budynku i owionął mnie chłodny powiew wiatru.

Wzdrygnęłam się. Nie byłam pewna czy to wina chłodu, czy tego, co mogło się kryć w moim ciele. A może jedno i drugie? Szczelniej otuliłam się czarną bluzą i zarzuciłam kaptur na głowę. Ruszyłam żwawym krokiem w kierunku lasu.

Pierwszego dnia pobytu w Brookings właśnie tam się udałam, tęskniąc za moim prawdziwym domem. Zagłębiając się coraz bardziej między drzewa, odkryłam małą i opuszczoną, a przynajmniej tak mi się wydawało, jaskinię. Gdy weszłam głębiej zauważyłam grube i zardzewiałe kraty. Wyglądało to na pozostałości czegoś, co zostało wybudowane, na oko, w szesnastym lub siedemnastym wieku.

Miałam świadomość, że od pełni minęły już dwa dni i nie powinno stać się nic złego, jednak nie chciałam ryzykować. Postanowiłam, że udam się do jaskini i wypróbuję żelazne kraty. W torbie, która obijała mi się o ramię, schowałam czyste rzeczy i dużą latarkę znalezioną w kuchni.

Szłam dalej, ulice oświetlał tylko słabnący księżyc i kilka latarni. Aby dojść do lasu musiałam przejść jeszcze kilometr, następnie jakieś dwa w głąb lasu. Miałam nadzieję, że nic się nie wydarzy, że w ogóle nie miałam nic wspólnego ze śmiercią Elizabeth; nic wspólnego z wilkołakami. Nie powiedziałam nic na ten temat mamie. Bałam się jej reakcji.

Gdy w końcu udało mi się dotrzeć do wielkiego, ciemnego lasu poczułam nieprzyjemne uczucie, które zawsze mi towarzyszyło, gdy czułam się obserwowana. Rozejrzałam się dookoła, jednak niczego niepokojącego nie zauważyłam. Zresztą była prawie pierwsza w nocy, więc kto (oczywiście oprócz mnie) mógł szlajać się po miasteczku? Naszła mnie pewna myśl. A jeśli to nie ja jestem mordercą? Jeśli gdzieś kryje się tutaj, ktoś, kto skrzywdził Elizabeth?

Przystanęłam i wzięłam głęboki oddech, zanim przekroczyłam granicę między groźną cywilizacją, a naturą.

Przecież zwykły morderca nie mógł tak zbezcześcić ciała, a do tego pozbyć się serca.

W tej chwili, to ja była tu największym potworem.

Szłam przedzierając się między paprotkami i drobnymi krzaczkami jagód. Jeszcze nie potrzebowałam sztucznego światła. Moje oczy doskonale sobie radziły. Jednak w jaskini, nie pogardzę odrobiną jasności.

Polowanie: LunamOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz