Rozdział dziesiąty

213 18 3
                                    

            Spojrzałam w jego płonące wściekłością oczy. Nie miał prawa mnie tak nazywać. Sama nie miałam ostatecznej pewności do tego, co się ze mną dzieje, ale Łowca nie miał takiego prawa. Podeszłam do niego i uderzyłam go z całej siły w twarz. Oszołomiony moim zachowaniem złapał się za policzek, a ja odwróciłam się i zaczęłam biec przed siebie. Musiałam od niego odejść, nie mogłam dłużej na niego patrzeć. Wciąż tłukło mi się pytanie, na które najwidoczniej również on nie znał odpowiedzi: „Dlaczego mnie uratował?" I wciąż nie zamierzał mnie zabić. Miał ku temu zbyt wiele okazji, jednak wciąż tego nie zrobił.

Biegłam między drzewami późną nocą. Wiatr owiewał moją twarz, przyjemnie chłodząc moje rozgrzane policzki. Będę musiała porozmawiać z mamą na temat naszej przeprowadzki. Nie wiem czy wytrzymam dłużej w tym miejscu; z tymi ludźmi. Musiałam nas ratować, w tym miasteczku działo się zbyt wiele. Łowcy, zabójstwo, wilkołak...

Pokonując kolejne kilometry, w moje nozdrza nagle uderzył ostry zapach krwi. I to nie była krew Scotta, jej już nie zapomnę chyba nigdy. Rozpoznam ją wszędzie. Słodko gorzka nie miała porównania do tej, którą czułam teraz, okropnie cierpką.

Rozejrzałam się dookoła. Po chwili, nie daleko mnie, zauważyłam postać leżącą między drobnymi krzaczkami jagód. Ostrożnie zaczęłam podchodzić, bojąc się tego, co mogłabym tam zobaczyć. W podświadomości i tak wiedziałam co ujrzę.

Nagle poczułam ostre uderzenie i upadłam obok zwłok rozszarpanego mężczyzny. Przynajmniej miałam pewność, że to nie ja robiłam te okropne rzeczy. Jednak to świadczyło o obecności niebezpiecznej bestii w miasteczku.

Zwłoki miały rozdartą klatkę piersiową, z której wypływały wszystkie narządy. Twarz miał skierowaną w przeciwnym kierunku niż moja, więc miałam to szczęście i nie musiałam jej oglądać. Jednak nie uszło mojej uwadze, że na pewno w tym całym bałaganie brakuje serca.

- I co? Nadal uważasz, że to moje dzieło? – syknęłam w kierunku Scotta, który przyglądał się szczątkom mężczyzny bez żadnych emocji malujących się na twarzy.

Dopiero po chwili spojrzał na mnie, oczywiście nie umknął mi łowiecki nóż w jego dłoni.

- Czyli teraz mnie zabijesz, tak? – Nie mogłam znieść myśli, że moje życie zakończy się w tak beznadziejny sposób. Do tego jeszcze tyle nieszczęścia sprowadziłam na moją mamę. Właśnie to bolało mnie najbardziej; że to ona, przeze mnie, ucierpi najbardziej. W moich oczach pojawiły się łzy. Nie chciałam ich okazywać przy Łowcy, dlatego odwróciłam wzrok.

Po chwili obok mnie ujrzałam ciężkie trapery. Zmusiłam się, aby podnieść spojrzenie. Zdziwiłam się, gdy przed twarzą ujrzałam wyciągniętą rękę. Chwilę się wahałam, jednak pozwoliłam, aby chłopak pomógł mi wstać. Podniósł mój podbródek i spojrzał w moje oczy.

- Dasz radę dobiec do domu? – zapytał. Widząc, że nie rozumiem, o co chodzi, kontynuował: - Wrócisz do domu, a ja powiadomię ojca i resztę władz. Jutro rano zadzwonię. Obiecuję. – Ostatnie słowo powiedział z lekkim wysiłkiem.

Co miałam zrobić? Posłuchałam go i już po chwili biegłam w kierunku, gdzie las powoli się przerzedzał. Po nie całych dwudziestu minutach byłam już pod piekarnią. Według zegarka była czwarta nad ranem. Po cichu zaczęłam zmierzać w kierunku drzwi, gdy usłyszałam jakiś hałas. Moje serce wywinęło koziołka na myśl, że mógłby to być wilkołak. Jednak z ciemności wyłonił się nie kto inny, jak Bobby. Uśmiech rozświetlił jego pomarszczoną twarz.

- Dziecko, co ty tu robisz o tej godzinie? – zapytał i podszedł do drzwi, otworzył je i pozwolił pójść przodem.

- Ja... Ja tylko wyszłam się przewietrzyć. – Zaczęłam iść po schodach w kierunku mojego mieszkania.

Polowanie: LunamOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz