Rozdział 26

112 18 261
                                    

Emily padła na ziemię porośniętą połaciami gęstej, soczysto zielonej trawy. W innych okolicznościach pewnie delektowałaby się tą chwilą, osiągniętym spokojem, wszak opuścili wreszcie terytorium potworów, aczkolwiek teraz pragnęła tylko złapać oddech. Przeprawa przez rzekę na piechotę przy silnym nurcie okazała się trudniejsza, aniżeli pierwotnie zakładali. Ciężki, urywany oddech świadczył o tym lepiej niż skapujące na ziemię wielkie krople.

Adel leżała już na plecach, próbowała wyrównać bicie serca. Gdyby Wrenot ostatecznie nie dociągnął jej do brzegu, wciągając na suchy ląd, prawdopodobnie utonęłaby w rzece. Kamienie, po których szli, były nie tylko mokre, ale również cholernie śliskie, a uderzające w nich kolejne połacie wody, gdy brodzili zanurzeni po kolona, a czasem po uda, nie ułatwiały zadania.

– Jesteś cała? – spytał z nieskrywaną troską, gdy uniósł się ponad nią, a rękę podparł po drugiej stronie kobiecego ciała. Pokiwała głową, z twarzy odgarnęła rude, przemoczone pukle. Dwa razy. Aż dwukrotnie straciła równowagę, lądując w wodzie, która wdzierała się jej gwałtownie do ust i nosa. Gdyby nie on, nie byłoby jej już. – Cudownie – wymamrotał zmęczony.

Tuż obok padł na trawę. Również potrzebował wypoczynku i regeneracji. Jakim cudem udało im się przeprawić, odgadnąć ani logicznie wyjaśnić nie umiał. Pozostało wierzyć, że ocaleli z woli wszechmatki. Dłoń przyłożył do twarzy, przesłaniając jej część, a później zaczesał czarne włosy w tył. Wysiłek sprzyjał rozprowadzaniu toksyny, nie pojmował tylko, jak wolno musiała działać, że upłynęło tyle dni oraz walki w obozowisku, a on wciąż umiał złapać nieco tlenu w płuca. Dawno jego truchło winno zaściełać Przeklęty Las.

– Pokaż – usłyszał polecenie. Szczerze mówiąc, nic dysponował nawet odpowiednią siłą fizyczną, aby przeszkodzić Adel w zajęciu się nim. Gdy tylko znalazł się na glebie, cała moc odstąpiła od żołnierza, zostawiając prawie pustą skorupę w postaci ciała. Nawet nie wzdrygnął się ani nie napiął mięśni, gdy odsłoniła ranę. – Nie jest dobrze – zawyrokowała przejęta.

Zdaniem Adel rana przybierała coraz gorszych kolorów. Raz siniała, innym razem stawała się fioletowa, a kiedy indziej jeszcze barwiła ją wodnista czerwień i żółć sączącej się ropy. Nigdy nie prezentowała się dość dobrze, by orzec, że rozpoczął się prawidłowy proces regeneracji.

– Rosną tu jakieś zioła, żołnierzu? – zagadnęła Emily.

Pomyślał. Nie miał pojęcia o naturalnych opcjach leczenia, ziół nie znał. Nawet nie rozpoznawał poszczególnych kwiatów, a gdyby drzewa kurmuram nie były charakterystyczne, nie wiedziałby, że to one porastają bór, który dopiero co opuścili. Cudem, bo fakt ten należało klasyfikować w kategoriach cudów zsyłanych sporadycznie przez wszechmatkę.

– Nie wiem – wyrzekł z trudem.

– To nam niewiele mówi – bąknęła w ripoście.

– Ponoć nawet trawa ma jakieś właściwości – wtrąciła ugodowo Adel.

Trybiki w jej umyśle obracały się wolno oraz ociężale, gdy przetwarzały informacje. Pewna nie była, ale chyba właśnie skłamała. Owszem, słyszała o zdrowotnym działaniu trawy, lecz cytrynowej, a ta rosła bodajże tylko w Indiach. Oni natomiast znajdowali się, bóg jeden raczył wiedzieć, gdzie oraz z jakiego powodu.

– To na co czekasz? Narwij jej i przyłóż mu do brzucha – zakomenderowała.

Ruda oprzytomniała. Skinęła głową, poderwała się z klęczek i odeszła ledwie kawałek dalej. Tutaj nie otaczały ich już ciemności, ale przywykła, by się nie oddalać zanadto. Notorycznie też spoglądała ku towarzyszom, określając dzielącą ich odległość. Przykucnęła.

Eserbert. Kraina Półbogów - tom I [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz