Rozdział 47

97 17 99
                                    

Siedział nieruchomo i od dłuższego czasu wpatrywał się w różowy okrąg wędrujący po niebie. Lubił to miejsce, więc zasiadał tutaj zawsze, gdy potrzebował pomyśleć, odetchnąć, odciąć się bodajby na króciutki moment. Nie nienawidził swego życia, zwyczajnie nie chciał, żeby wyglądało w ten sposób, lecz nie miał wyboru. Jego plany legły w gruzach, gdy odleciała.

Miał być sili, doradcą, wspierać swymi decyzjami. Gotów był stać u boku królowej w każdym czasie, stawiać czoła wszelakim trudnościom. Sądził, że przyjdzie im aż do końca świata trwać ramię w ramię. Westchnął na myśl, jak okrutnie się mylił. Jeśliby teraz czekał ich koniec świata, sam stałby na wprost niebezpieczeństwa, bojując aż po kres sił, po ostatnie tchnienie, po ostatnią kroplę krwi. Walczyłby za swych poddanych, z nimi, ale bez niej. Bez varthei.

Dziś znów mieli to zrobić. Ponownie planowali podnieść rękę na swych oprawców. Nastał czas, by wreszcie przeciwstawić się tyrani, jaką nałożono na nich przed wiekami, gdy ich pramatka pragnęła czegoś więcej i dała życie pierwszym z nich. Gdy zbuntowała się, odeszła od istot gnębiących świat swymi prawami oraz prawdami, a także skazała się na przekleństwo, jakie na nią zesłali, gdy okrzyknięto ją zdrajczynią wraz z każdym pochodzącym od niej istnieniem. Każde następne pokolenie ponosiło konsekwencje dawnych decyzji oraz zatargów.

Teraz to on zasiadał tutaj, na skalnym siedzisku rzeźbionym w kamieniu i obserwował. Zawsze, gdy potrzebował się wyciszyć, udawał się na taras, by spojrzeć w dół lub na posąg upamiętniający ich pramatkę. Była im nie tylko symbolem wolności, ale też opiekunką, nawet jeśli otaczała swój lud ramionami wyciągniętymi z zaświatów. Bardzo mocno wierzył, iż mimo zdrady, za jaką półbogowie skazali ją na wieczną tułaczkę, po swej chwalebnej śmierci trafiła do Karbos, a tam kholdar osobiście wprowadził ją na bogate pola Idyliary.

Pierwsi z nich na pamiątkę swej protoplastki wznieśli pomnik. Obelisk zaprojektowano tak, aby różowe promienie od świtu po zmierzch możliwie jak najdłużej nie tylko oświetlały wyryte w kamieniu oblicze, ale ich poświata kreowała różaną koronę zdobiącą skronie. Była ich vartheą, królową, pierwszą przedstawicielką gatunku. Współcześnie półbogowie nie rozumieli, ale ówcześnie również nie, więc przekreślili ją z kart własnej historii, gdy odeszła, ponieważ pragnęła więcej niż władza i wzajemne mordowanie się.

Jego uszu dotarł gwar. Spuścił głowę i pocierając brodę, zerknął w dół. Stąd niewiele widział, ledwie przemieszczające się punkciki. Brwi opuścił, powieki również. Cokolwiek działo się w dole, wywołało niemałe poruszenie wśród jego ludu. Poprawił się na siedzisku, nieznacznie zmienił pozycję oraz odegnał niechciane myśli. Planował się wyciszyć, przygotować mentalnie przed kolejną mobilizacją sił. Musieli pokonać swych oprawców, co ze względu na zdolności przeciwników nie było wcale łatwe.

– Czego chcesz? – spytał, nie bawiąc się w konwenanse.

Cieszył się świetnym słuchem, więc od razu wychwycił kroki. Lekkie, wolne, zdecydowane. Rozpoznał ją dodatkowo po zapachu. Wokół siebie roztaczała woń ziół. Intensywny zapach zdradzał, że dopiero co segregowała rośliny, preparowała medykamenty i uzupełniała lecznicze zapasy.

Od wieków żyli w mieście skrytym pośród klifów. Surowe otoczenie i odizolowanie od innych niosło z sobą plusy, ale również minusy. Radzić ze wszystkim musieli sobie samodzielnie. Większość chorób oraz ułomności leczyli naturalnie.

Szczęśliwie ich protoplastka wybrała na osiedlenie miejsce bogate w zioła, a także rośliny, chociaż na pierwszy rzut oka wokół widać było wyłącznie skały. Pożywienie także zdobywali samodzielnie, polowali bądź łowili w okolicy. Ich łowczynie wykazywały się sprytem, a do polowania przygotowywały się, odkąd tylko zaczynały chodzić.

Eserbert. Kraina Półbogów - tom I [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz