9. Jestem za, a nawet przeciw

97 5 8
                                    


Lord Voldemort siedział sam w przyjaznej ciemności i myślał. Lokal, który obecnie zajmował, nie był zbyt imponujący, ale zupełnie mu wystarczał. Na razie. Nie chciał za bardzo rzucać się w oczy. Chodziło wyłącznie o ciszę i spokój, aby mógł pomyśleć. Szkoda, że nieustannie coś mu w tym przeszkadzało.

Tyle problemów, na Salazara i jego węża!

Nieustannie coś nowego, zdecydowanie się nie nudził. Młodzi się niecierpliwili, oczekiwali jakiegoś ruchu. I w końcu znaleźli sobie idealny cel. Niech piekło pochłonie wszystkich młodych rewolucjonistów!

Czarnego Pana ominęła wprawdzie wizyta niejakiego Severusa Snape'a podczas ostatniego zlotu mniej imponujących, młodych Śmierciożerców, ale nie jej skutki. Być może była to kwestia wieku, może wypracowanej powagi, jednak czasami zapominał, że to właśnie w szeregowych zwolennikach płonęła najdziksza ambicja. Rzadko interesował się tak nisko postawionymi rekrutami, to była działka Malfoya. Zresztą, zdaje się, że już wcześniej komisyjnie spisali tamtego niezdecydowanego dzieciaka na straty, gdy nie okazał się przydatny. W ostatniej chwili stchórzył, a później zapadł się pod ziemię, jak przystało na nędznego robaka. To nigdy nie wróżyło dobrze na przyszłość.

Ale nie, to nie był koniec, bo oto Snape wyskoczył nagle jak diabeł z pudełka, żeby z dnia na dzień stać się tematem numer jeden. To był... szalony plan. Niewyobrażalny! Nic dziwnego, że tak podobał się młodzieży.

Lord Voldemort westchnął. Sam nie był specjalnie przekonany. Jego uwagę całkowicie pochłaniały inne sprawy. Pewne rzeczy... artefakty musiały zostać znalezione, jeśli chciał mieć pewność, że wygra tę wojnę. Nie było miejsca na fuszerkę, a pośpiech był w tym momencie wyjątkowo złym doradcą. Tylko skąd oni to mogli wiedzieć? Pożyteczni idioci... Imbecyle!

Z każdej strony otaczały go zwierzęta. Nikt nie rozumiał, co to znaczy dźwigać na swoich barkach tak potężny umysł. Nie pojmowali subtelności jego dalekosiężnych planów, potrzebowali natychmiastowych efektów. Chcieli mieć wszystko podane na tacy. Mordy i rewolucje. Banał gonił banał.

Czarodzieje gorszej kategorii. Bez wizji. Małego ducha.

À propos...

– Możesz już wyjść z cienia – zwrócił się do ukrytej postaci, którą trudno byłoby zauważyć w ciemnym pokoju. Lord Voldemort nie potrzebował tak dużo światła, jego oczy świetnie adaptowały się do naturalnego mroku. Nieoczekiwany, ale bardzo przydatny skutek uboczny.

Coś w kącie zaszurało bez przekonania.

– Nikogo poza nami tu nie ma. Ale jeśli to cię nie przekonuje, weź, proszę, pod uwagę, że moja uprzejmość skończy się wraz z cierpliwością.

– Dobrze, panie.

Głos był niepewny i rozedrgany. Więcej niż irytujący. W uszach Lorda Voldemorta brzmiał lękliwie, a tego nie znosił. Marudne tony jeszcze bardziej go drażniły. Z każdej strony tylko bieda umysłowa i duchowa, czuł się wielce rozczarowany.

– Nie mamy całego dnia. – Skrzywił się z pogardą. – Nie chcemy też, aby twoja nieobecność została zauważona, prawda?

Czarodziej w końcu się zbliżył. Niepewnie, z pochyloną głową i cały w służalczych ukłonach. Był niski i jakiś taki... nijaki. Najsłabsze ogniwo z miotu, idealna ofiara. Lord Voldemort ponownie ciężko westchnął. Wszędzie kretyni, ale niektórzy przynajmniej zdatni do użytku.

– Mów, co tam się znowu dzieje – zagaił niemal uprzejmie, tak jak obiecał. – Przyznaję, że nie pojąłem sensu ostatniej wiadomości.

Peter Pettigrew wciąż nie podnosił głowy. Kulił się przed potężnym magiem, w którego cieniu planował się przyszłościowo schronić. Jak na złość, nie wszystko poszło zgodnie z planem, skoro stracił swoją najważniejszą kartę przetargową. Gdy Lily porzuciła Jamesa przed ołtarzem, przez towarzyskie kółko – trzymające się razem zgodnie od czasów Hogwartu – przetoczyła się dziejowa burza i Glizdogon po raz pierwszy od dawna wypadł z obiegu. Teraz Jim głównie zapijał smutki w towarzystwie Syriusza i żaden z nich jakoś nie pomyślał o zaproszeniu go na męski wieczór. To Lily zawsze dbała o to, by nie czuł się wykluczony. W związku z powyższym Pettigrew rozpaczliwie potrzebował czegoś innego, co mógłby z zyskiem sprzedać. I wtedy Snape spadł mu jak wyjątkowo paskudna gwiazdka z nieba.

Tempus opportunum | SnilyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz