CZĘŚĆ I - Rozdział I

42 3 0
                                    

Jestem Tomasz (dla znajomych Tomek lub Tommy, co ponoć brzmi nowocześnie). Tomasz Malicki. Mam trzydzieści dziewięć lat, sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, niebiesko-szare oczy i obecnie zbyt długie, trochę potargane, brązowe włosy (za krótkie, by spiąć je porządnie w kucyk, więc staram się je zakładać za uszy, by po prostu nie przeszkadzały). Pochodzę z Małych Łanów, niewielkiego miasteczka na Śląsku – takiej typowej dziury, w której czas zatrzymał się ładnych pięćdziesiąt lat temu – ale od jakichś dwudziestu lat mieszkam w Katowicach. Pracuję tam jako grafik kreatywny w niewielkiej firmie reklamowej, zazwyczaj zdalnie, dzięki czemu mogę zamykać się na cały dzień w mieszkaniu i unikać spotkań z innymi ludźmi (co zresztą bardzo sobie cenię). Jakieś inne cechy? Sam nie wiem... Rok temu wyglądałem ponoć „zajebiście", co zawdzięczałem ciężkim treningom na siłowni. Teraz niemal wróciłem do mojego pierwotnego stanu sprzed kilku lat – czyli sylwetki chudego stracha na wróble. Ostatni raz na siłowni byłem właśnie rok temu. W sumie jest wiele rzeczy, które ostatnio robiłem rok temu. Mniej więcej wtedy mój świat runął i rozpadł się na tysiąc małych, cholernie ostrych kawałeczków.


Moja żona, Kaśka, zawsze była okazem zdrowia. Niewysoka, szczupła, diabelnie piękna blondynka z błękitnymi, lśniącymi oczami i ostrym dowcipem, który równie mocno mnie irytował, co go uwielbiałem. Może nie tryskała energią atomową na prawo i lewo, a spontan nie był jej jakoś szczególnie bliski, ale jeśli chodzi właśnie o zdrowie, to miała końskie. Nieraz śmiałem się, że w razie czego będzie ją trzeba dobijać siekierą. Pamiętam tylko jedną sytuację, kiedy faktycznie rozłożyło ją tak, że bity tydzień przeleżała w łóżku. To było gdzieś na początku naszego małżeństwa, w pierwszym roku, a przez pozostałe dziewięć nie chorowała na nic poważniejszego niż przeziębienie. Nawet pandemię COVID-a przetrwała prawie nietknięta. To mnie raczej zawsze rozkładało (zgodnie z zasadą, że przy trzydziestu ośmiu stopniach facet powinien już zacząć pisać testament, a przy kolejnym stopniu wymyślać napis na nagrobku).

Co mam powiedzieć? Wszyscy znamy to bzdurne przeświadczenie, że jeśli nic się nie dzieje, to nie trzeba się badać. I jak to zwykle w takich chwilach bywa, zadecydował przypadek. Ot, planowaliśmy urlop na Kanarach, a że wypadał akurat w momencie, gdy Kaśka powinna dostać okres, postanowiła przesunąć go tabletkami. Normalna, banalna sprawa. Nic, nad czym człowiek powinien się jakoś głębiej zastanowić. No ale skoro już wreszcie poszła do ginekologa, to ten przy okazji ją zbadał.

Diagnoza była bardzo szybka i ostateczna – rak piersi, potrójnie ujemny i z przerzutami. Pół roku później i tydzień po pogrzebie, na początku kwietnia 2022 roku, stałem nad jej grobem w strugach ulewnego deszczu, przeklinając Boga, świat, lekarzy i w ogóle wszystkich i wszystko. A najbardziej samego siebie – za to, że nie zmusiłem jej wcześniej do zrobienia badań, że nie zauważyłem żadnych symptomów (chociaż ich przecież nie było), że nie udało mi się jej ocalić... Nawet już nie płakałem. Nie miałem czym. Byłem pusty i rozbity. Nie miałem już w sobie nie tylko łez, ale i żadnych uczuć, pragnień, marzeń, celów... Nie miałem nic. Nawet bólu już nie czułem, jedynie wściekłość i wszechogarniającą, paraliżującą pustkę.

Te ostatnie tygodnie były straszne. Patrzeć na to, jak gaśnie z dnia na dzień, nie mając najmniejszej nadziei, że jednak los się odwróci i jeśli nawet nie cofnie choroby, to przynajmniej zatrzyma ją na jakiś czas, choćby po to, by lepiej się pożegnać (jest w ogóle możliwe coś takiego?). To było ponad moje siły. Nic mnie na to nie przygotowało. Całe doświadczenie, wszystkie przeżycia, wydarzenia, sytuacje – wszystko to okazało się gówno warte.

Kiedy dwa lata temu zmarł na raka płuc mój ojciec, było nam ciężko, mimo że moje stosunki z nim od pewnego czasu były raczej chłodne. Pierwszy raz widziałem wtedy z bliska, co może zrobić z człowiekiem taka choroba. Oczywiście wszyscy doskonale wiemy, na czym polega rak. Znamy relacje, artykuły, opisy, może nawet potrafimy wymienić niektóre symptomy różnych rodzajów tego paskudztwa. Ale dopóki to jest teoria, dopóki nie staniemy twarzą w twarz z nieuchronną i szybko zbliżającą się śmiercią kogoś bliskiego, nie mamy pojęcia, jak zareagujemy i jakie spustoszenie może to wszystko poczynić w nas samych. Ojciec męczył się prawie rok, a kolejne terapie niewiele dawały. Tylko przedłużały agonię. Kiedy wreszcie się poddał, niemal cieszyliśmy się, że ma to już za sobą. Oczywiście nie zmniejszyło to poczucia straty, zwłaszcza u mojej mamy, która do dzisiaj nie podniosła się całkowicie z tej tragedii. I tak, było ciężko, tyle że mieszkaliśmy z Kaśką w Katowicach. I chociaż staraliśmy się przyjeżdżać do Małych Łanów jak najczęściej, zwłaszcza pod koniec, zawsze mogliśmy wrócić do siebie, zamknąć się w naszym sześćdziesięciometrowym mieszkaniu i chociaż na chwilę odciąć się od tego wszystkiego. W dużym mieście czas płynie inaczej, znacznie szybciej. Dom, praca, knajpa, siłownia, basen, jakiś urlop lub wyjazd – i tak w kółko. Nie ma czasu na zastanawianie się lub martwienie. Trzeba biec i nadążać, bo inaczej zostanie się w tyle.

Niewłaściwe pytanie (Poza nawiasem - Tom I)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz