14. Sierżana Vimes'a wspomnienie z dzieciństwa.

1 0 0
                                    


– Panie sierżancie Vimes? Mogę zadać pytanie?

Susan jadła loda, właściwie oblizywała go, to ssała ustami, nie zwracała uwagi na świat dokoła, skupiona na tym, by zebrać wszystko, zanim całkiem się rozpuści. Było gorąco, było lato, a Vimes obserwował to wszystko z otwartą gębą.

– Pan liże, rozpuści się panu – dodała.

– A, tak... – bąknął.

To była chwila wytchnienia, właściwie dotychczas w pracy nie miał ich wielu. Właściwie, to ta była... pierwsza.

Susan oblizała nabrzmiałe wargi.

– Nigdy nie miał pan loda? – zapytała.

– Właściwie, nie.

– Tu można mieć, właściwie za każdym rogiem i zrobią panu jaki pan chce

Vimes zacisnął zęby.

– Jak w każdym kurorcie – dokończyła Susan. – Czego to nie wymyślą, żeby wycisnąć z ludzi ostatnie monety, gorzej jest tylko w Za... – zawiesiła głos...– Ale to, naprawdę jest pyszne.

– Nie wiedziałem, że tak można... – Vimes wgryzł się w rożka.

– Prawda? Wystarczy wrzucić do lodu kilka rzeczy, zamieszać, na koniec i mamy odrobinę...

Poczuł przeraźliwe zimno, tak jakby dotknął rękami samej Osi, a potem po podniebieniu rozbiegła się błogość, skwar ustąpił i dalej mógł już delektować się uwięzionym w lodowcu smakiem.

– Dziwne uczucie – powiedział. – Właściwie jedno przeczy drugiemu.

– Odrobina magii. Mamy chwilę czasu, możemy o niczym nie myśleć.

– A tak się da?

– Można, są wakacje.

– Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

– Długo pracuje pan w Straży?

– Od początku. Nie liczę dni, zawsze jestem w pracy. Codziennie. Patrycjusz nie pozwala, żebyśmy się nudzili. A to w pracy jest najważniejsze. Zawsze mamy coś do zrobienia... Jak się nie nudzisz, to jest wesoło i o to chodzi? Prawda? Dba o nas, zawsze mamy jakieś zajęcie. Potwory, nieuzasadnione i nielicencjonowane użycie magii? Proszę, Straż! Parkowanie smokiem na kopercie? Proszę, Straż! Mordowanie, rabunki, stręczycielstwo bez okazania ostemplowanej legitymacji? Proszę, Straż! Jesteśmy potrzebni. Zawsze jesteśmy. Zawsze. Nie schodzimy z posterunku.

Lód kapał mu po palcach.

– Chwilę nie bądźmy, niech pan spojrzy na fale...

Wiatr poderwał sukienkę i Vimes zobaczył kolana, a nawet trochę więcej Susan.

– Po co? – dopytał speszony.

– Tu się za to płaci – odchyliła głowę do tyłu i powiedziała – A pan, ma to teraz wszystko za darmo...

Vimes oblizał palce. Lód topił się szybciej, niż mógł za nim nadążyć. Susan siedziała w letniej sukience, a on palił się w zbroi. Nawet jeżeli był to tylko półpancerz, to pieczeń a'la Vimes była już prawie gotowa.

– Aha... – mlasnął.

Słońce prażyło. Chyba było w zenicie. Temperatura zdawała się przechylać szale na swoją stronę, a w grę wchodziło jeszcze ciśnienie, ale o tym się nie mówiło. Siedzieli w pełnym słońcu, na ławce, na promenadzie, przy klombie, zwanym Zegarem Kwiatowym z Quirmu, okręty na redzie podnosiły żagle, a krople potu spływały czoła, po szyi, między piersi. Tego lata Susan postawiła na bardzo duży dekolt. Oczywiście, nie ubrałaby się tak w szkole, wykluczone, już panna Dyrektor zadbałaby o to. Wszystkie uczennice nosiły jednakowe sukienki, garsonki, nie mogły wyróżniać się niczym, co innego po lekcjach. A teraz było przecież po lekcjach zupełnie.

Siedzieli na ławce, Zegar Kwiatowy działał bez zarzutu, ani się nie spóźniał, ani przyśpieszał. Wszystko działo się w naturalnym rytmie. Vimes oddychał. Dziwne, ale czuł się z tym dobrze.

– Powinien pan tu przyjechać z rodziną... – zaproponowała. – Na pewno spodobałoby się...

– Panienka zapomniała zapytać... – odparł.

– Oczywiście – obróciła głowę. – Wszystko gotowe. Potwór powinien pojawić się za, więc mamy godzinę.

Kruczo czarna grzywka z kontrastującym białym kosmykiem zafalowała zalotnie. Nie było wiatru, było to kwestią nastroju, włosy układały się tak, jak w danej chwili czuła się sama Susan.

– Pamięta pan tę małą książkę? Czytał ją pan synkowi przed snem, kiedy wracał pan...

– „Gdzie jest moja krówka?".

– Dokładnie ta.

– Czytam ją codziennie synkowi, zanim zaśnie.

– To Mały Sam? – dodała po chwili. – Dostałam ją od dziadka.

– Wspaniały prezent.

– Dostałam ją na swoje pierwsze urodziny.

– Ale...

– Napisał ją dla mnie Terry. Pan czyta w niej Małemu Samowi...

– Nie rozumiem.

– Ile lat ma Sam?

– Nie jest już taki mały.

– Ile?

– Osiemnaście.

– Nigdy nie przyszło panu do głowy, dlaczego jest pan w tej książce, którą pan czyta? A Sam nie rośnie?

– Nie.

– Sądzi panienka?

– Nikogo nie sądzę... – westchnęła ciężko.

– To dobrze – ulżyło mu.

– I o żadnej Teorii Względności też pan nie słyszał?

– Względnie? Czy, że ktoś jeszcze tam był?

Wzruszyła ramionami.

– Nie jestem złym ojcem. O to chodzi? Mój tatuś nie był wróżką.

– Wiem. Czytałam do końca... – przymknęła oczy, raziło ją zachodzące słońce. – Ale nie znam początku historii.

– Nikt nie zna – odparł.

Żółw A'tuin mknął w przestrzeni, zanurzony w ciemnej materii płynął powoli, rozgarniając przestrzeń płetwami. Zasadniczo zagarniał przestrzeń przed i wyrzucał ją za sobą. Nikt nigdy nie wynalazł lepszego napędu. Nikt nigdy nie zastanawiał się, które to słońce właśnie mijają. To było oczywiste, jak to, że ziemia jest płaska, że można spaść z Dysku, ale to czy można mieszkać na głowie któregoś z czterech podtrzymujących Świat słoni już nie. To już nie było tak proste. Tu trzeba było magii., albowiem jak wszyscy wiedzą podobne powoduje podobne lub skutek podobny jest do przyczyny. Susan miała w głowie mnóstwo obrazów, jednak nie mogła się pozbyć Względności. Trzecia Zasada podgryzała ją od środka. Jak robak owoc Dobrego i Złego.

– Nikt nie... – stwierdziła. – Może tylko Kowalski.

To znaczy z prędkością warpową...   

Zakład Pogrzebowy Ankh-Morpork albo Kim , do ch^^^^, jest ten Kowalski?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz