⸺ 28 ⸺

162 19 26
                                    

„Marzenia pogrzebane żywcem"

***

Od zapadnięcia zmroku i przeniesienia się z jazdy konnej na nogi, czułam tylko, jak nikła zawartość żołądka podchodzi mi do gardła. Ze wszystkich dróg, jakie pokonałam z Trostu do Shiganshiny i na odwrót było niewiele takich, których bym nie przespała. Mimo to zawsze gdzieś w głębi siebie wiedziałam, kiedy zbliżałam się do znajomego dystryktu.

Wtedy już zazwyczaj pozostawało mi oczekiwać na wypełniony ciepłem i beztroską dom. Jedno z miejsc, w którym żadne problemy nie miały większego znaczenia, dopóki mogłam spędzać czas z rodziną. 

 — Uspokój się — burknęłam do Neusa, który za wszelką cenę starał się obrać własną trasę i ciągnął mnie z dala od Zwiadowców. Przez pewien czas nawet mu na to pozwalałam, by nie narazić się na to, że ktokolwiek odkryłby, jak cholernie bardzo byłam zdenerwowana. — Już niedaleko — szepnęłam bardziej do siebie niż do konia.

Levi spojrzał na mnie z ukosa, raczej już przyzwyczajony do moich bezmyślnych pogawędek z Neusem. Niemniej w jego oczach wypisało się nieme pytanie, o to, czy wszystko było w porządku. Lekceważąco skinęłam głową i mocniej ściągnęłam Neusa za uzdę. Koń posłusznie przechylił łeb w moją stronę i musnął dłoń szorstkim językiem w oczekiwaniu na nagrodę.

Prychnęłam bezgłośnie, ale ostatecznie wygrzebałam z kieszeni pozostałe dwie kostki cukru.

Spięłam się na nagły hałas za plecami i natychmiast odwróciłam głowę. Odetchnęłam z ulgą, gdy okazało się, iż to jedynie jeden ze Zwiadowców, który potknął się o korzeń. Neus parsknął w proteście równie wystraszony, lecz nie odważył się wyrwać. Tym bardziej byłam pewna, że nie zostawiłby mnie. 

 — Patrz pod nogi — zbeształ go Levi.

— Przepraszam — wyjąkał Otis, podnosząc się niczym na komendę. Otrzepał mundur z ziemi i liści, po czym wrócił do pilnowania swojego konia.

Napięcie w powietrzu stawało się coraz bardziej nieznośnie. Miałam nieodparte wrażenie, że z każdym krokiem coraz bardziej drżała mi ręka.

Po co ja tam w ogóle wracałam? Nie było tam już zupełnie niczego, co pozwalałoby mi nazywać Shiganshinę domem. Ludzie, którzy mi go stworzyli, zostali pożarci przez tytanów na drogach, które niegdyś przemierzali codziennie z poczuciem słodkiego bezpieczeństwa. Czym, do cholery, była Shiganshina bez nich?

Ledwie powstrzymałam się od wzdrygnięcia, kiedy ktoś pociągnął mnie za rękaw kurtki.

Spojrzałam na Hanji i odetchnęłam głęboko, wiedząc, że musiałam się uspokoić. 

 — Zaraz świta...

— Za wzniesieniem będzie widać już Shiganshinę — odpowiedziałam na niezadane pytanie. — Denerwujesz się? — spytałam z uniesionymi brwiami, bo jej uścisk na moim ramieniu stał się mocniejszy.

— Po prostu się o ciebie martwię.

— Tytan po lewej, wszyscy stać! — wykrzyczał Jean, a cała kolumna żołnierzy przez sekundę stanęła jak wryta, by zaraz otoczyć śpiącego tytana z każdej możliwej strony.

Również uniosłam swoje światło na zarys wielkiego cielska, pozwalając, Hanji oddalić się w jego stronę.

— W porządku, śpi jak niemowlę — stwierdziła. — Wygląda na to, iż nie należy do nowego typu tytanów działających w nocy. No cóż, szkoda... zostawmy go tutaj.

Mijając tytana, spojrzałam na niego uważnie, podświadomie spodziewając się ataku. Nie poruszył się ani o cal, ale z przyzwyczajenia nie potrafiłam zaufać brodzeniu wśród nich po zmierzchu. Słońce leniwie zaczynało wspinać się coraz wyżej. Promienie wpełzały pomiędzy gałęzie, a oświetlona część lasu stawała się boleśnie znajoma. Kolejny nieprzyjemny ścisk w klatce piersiowej prawie sprawił, że się zatrzymałam, ale zmusiłam się z zignorowania go.

The Strongest Soldier | Levi AckermannOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz