Rozdział 2 (Witaj, Viviano)

362 31 12
                                    

Następnego dnia obudziło mnie pukanie zarządcy budynku, w którym mieszkałam. Dałam mu pieniądze za pokój, a on niespodziewanie wręczył mi małą, złożoną kartkę. Otworzyłam ją i zobaczyłam napisany długopisem adres, którego w ogóle nie kojarzyłam: 303 Holmoak Avenue.

– Co to? – zapytałam.

– Jakaś kobieta zostawiła u mnie wiadomość, żebyś odwiedziła ją pod tym adresem. Pukała do twoich drzwi, ale nie otwierałaś.

– Pewnie byłam w pracy. Przedstawiła się?

– Nie. Powiedziała tylko, że znacie się z Rajskiego Ogródka i kazała ci niezwłocznie do niej zajrzeć. Masz na to jeden dzień.

Zaniemówiłam z zaskoczenia. Mężczyzna odszedł, nie dając mi szansy na zadanie kolejnych pytań. A gromadziło się ich sporo. Kim była ta kobieta? Jak wyglądała? Ile miała lat? Czego ode mnie chciała? Kiedy się poznałyśmy? Czy to był ktoś, z kim się przyjaźniłam? A może matka takiej osoby? Dlaczego żądała natychmiastowego spełnienia żądania, nie dając mi czasu na zastanowienie się?

Sprawdziłam adres w Internecie w komórce. Prowadził na osiedle mieszkaniowe po drugiej stronie miasta. Żeby tam dotrzeć, musiałabym użyć metra z trzema przesiadkami. Ziewnęłam ze zmęczenia na samą myśl o tym. Wróciłam do łóżka, choć to za dużo powiedziane o rozkładanym materacu, i spróbowałam zasnąć. Rzadko miałam jakkolwiek wolne niedziele, więc szkoda było mi stracić choćby minutę na jakąś zagadkową osobę. Musiałam odpocząć przed popołudniową pracą.

Niestety, nie udało mi się zasnąć. Czułam na sobie ogromną presję. Nie potrafiłam ignorować potrzeb innych ludzi, gdy wyrażano je w roszczeniowy sposób. Wstałam, podeszłam do kuchenki i zagrzałam garnek z wodą. Później przelałam wodę do miski napełnionej do połowy zimną wodą ze zlewu, i zdjęłam z siebie piżamę. Umyłam się w misce, bo z prysznica leciała breja, która zostawiła zacieki na brodziku. Przy użyciu dzbanka spłukałam szampon z moich czarnych włosów, sięgających mi lekko za pachy. Jeszcze niecały rok temu miałam je długie do pośladków, ale sprzedałam je, by kupić komórkę z lombardu.

Dwie godziny później sterczałam przed małym podwórkiem, patrząc niepewnie na prosty, dwupiętrowy dom, stworzony na planie litery L. Budynek miał spiczasty dach, szarą elewację z kamienia na dole, gładką na górze, jego ściana z czarną bramą garażową była wysunięta do przodu, białe drzwi frontowe w głębi werandy z boku.

Nagle z budynku wyszła jakaś kobieta w średnim wieku. Zamknęła drzwi klamką i odwróciła się ku mnie, zapinając sobie płaszcz pod szyją.

– Dzień dobry – rzuciłam odruchowo. – Jestem Vivi Shallow. Dostałam dziś...

– Jest w domu. Proszę wejść – odparła jednym tchem i pognała chodnikiem w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyszłam.

Powiodłam za nią wzrokiem, zdezorientowana i speszona jej odpowiedzią. Spojrzałam w okna, wypatrując w nim kogoś, kto dałby mi więcej śmiałości do działania, ale nikt się nie pokazał. Odruchowo spojrzałam na godzinę w komórce i poraziły mnie liczby, które zobaczyłam na wyświetlaczu. Nie mogłam się ociągać, bo czekała mnie jeszcze jazda do pracy w barze.

Weszłam po dwóch schodkach i zadzwoniłam domofonem. Nie było na to odzewu. Zapukałam więc do drzwi, co również okazało się daremne. Nacisnęłam klamkę i powoli weszłam do korytarza, z którego od razu miałam widok na cały salon. Pokój był ładnie urządzony, w stylu retro. Miał dużo wolnej przestrzeni, na jego środku stała puchowa sofa i cztery fotele z szerokimi, miękkimi poręczami. Znajdowało się tam mnóstwo poduszek, drewniany stolik, kilka wysokich regałów z kolorowymi bibelotami i książkami.

The Secret Between UsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz