Zoe nie znalazła nikogo innego. Nie posiadała rodziny, znajomi lekceważyli jej potrzeby, a opiekunki środowiskowe nie miały możliwości, by poświęcić jej tyle czasu, ile wymagała. Mogłaby sprzedać cały majątek i opłacać sobie pobyt w jakimś prywatnym domu opieki, ale pracowała w takich przybytkach zanim wykształciła się na wychowawczynię sierocińca i wolała trzymać się z daleka od każdego, komu nie patrzono na ręce dwadzieścia cztery godziny na dobę. W swoim domu miała zamontowane kamery i to pod ich okiem opiekunki miały podawać leki Zoe – każda tabletka do osobnego kubeczka, bo kobieta nie mogła złapać palcami przedmiotów średnicy mniejszej niż monety.
Zamieszkałam u niej dwa tygodnie po wyjściu ze szpitala, uprzednio podpisując u wybranego przeze mnie prawnika umowę, której warunki zadowalały nas obie. Nim jednak przekroczyłam próg domu Zoe, zażądałam czegoś, czego nie uwzględniłam na papierze:
– Chcę ci mówić po imieniu.
Niechętnie wyraziła zgodę.
Od tamtej pory w dni powszechne zajmowałam Zoe i jej domem, a weekendy spędzałam w prywatnej szkole dla artystów, w sąsiednim mieście. Po upływie pół roku miała nastąpić zmiana trybu – z dojazdowego na online. Nie zdołałam uczęszczać na zajęcia wymagające ode mnie większej aktywności, bo stan Zoe szybko pogorszył się na tyle, że zaczęła wymagać stałej pomocy. Prywatne opiekunki, tak jak socjalne, nie znajdowały dla niej dużo czasu. Oficjalnie, z uwagi na innych podopiecznych, ale podejrzewałam, że po prostu jej nie znoszą.
Zaplanowałam w duchu, że jeśli za życia Zoe nie znajdę sobie dobrego, stabilnego zatrudnienia, to po jej śmierci zapiszę się do mniej elastycznej szkoły, wymagającej co najmniej trzech lat nauki.
Zoe chorowała na serce i nowotwór mózgu. Nie chciała poddać się operacji ani żadnej terapii wymagającej podpięcia do kroplówek czy naświetlania, bo istniało ryzyko, że dozna śmiertelnych komplikacji. Brała jedynie tabletki na niewydolność serca, na nadciśnienie tętnicze, reumatyzm, zgagę i migrenę, i wierzyła, że z takim leczeniem pożyje dłużej niż gdyby oddała się w ręce lekarzy.
Ja miałam nadzieję, że umrze do lata. Albo chociaż do końca roku.
Nigdy jej nie powiedziałam o moim wypadku w pracy. Zakrywałam bliznę kołnierzem golfa lub apaszką. Nie chciałam, żeby wiedziała, że przelała się czara mojej goryczy i desperacko pragnęłam dla siebie spokoju.
– Viviano – zagadnęła w walentynkowy poranek, gdy nakarmiłam ją płatkami z mlekiem. Zazwyczaj jadła samodzielnie przy użyciu sztućców z szerokimi, plastikowymi trzonkami, ale tego dnia brakowało jej sił do najmniejszych ruchów. – Przyjdziesz na mój pogrzeb i będziesz odwiedzała mój grób?
– Nie – odparłam bez zastanowienia.
– Nawet tak nie żartuj. Nie masz rodziny, chłopaka. Przychodzenie na mój grób i porozmawianie ze mną da ci trochę ukojenia.
Niczym pocieranie rany solą.
– Nie wierzę w życie po śmierci ani w żadne w dusze. Zbędne gusła.
– Przestań bluźnić. Istnieje życie po śmierci. Czyściec i niebo.
Gdyby zaświaty istniały, to trafiłabyś do piekła.
– Nigdy nie przyjdę na twój grób – powtórzyłam na widok namolnego spojrzenia Zoe.
Byłam dumna z siebie za odpowiadanie w tak nieczuły sposób. Kiedy się wprowadzałam, czułam stres i onieśmielenie, bo każde spojrzenie tej kobiety zabierało mnie do przeszłości i sprawiało mi ból, wstyd czy przerażenie. Jednak im dłużej z nią mieszkałam, tym pewniej wyrażałam moje opinie. Despotyczna wiedźma zamieniła się w niedołężną marudę, a takiej nie musiałam się obawiać.
CZYTASZ
The Secret Between Us
RomanceOsiemnastoletnia Viviana żyje na granicy płynności finansowej i czuje, jakby utknęła w pułapce bez wyjścia. Pewnego dnia do jej drzwi puka duch przeszłości, niosący propozycję gorszącej, choć korzystnej współpracy. Ma to jednak cenę, której dziewczy...