Upał był niemożliwy, a mówiono, że lata niby nie będzie. Piotr z Waldkiem siedzieli na klatce schodowej, w ich bloku.
— Ty, chodźmy chociaż na lody. Tu, blisko. — mówi Piotr. — No, co się tak gapisz?
— Przecież już ci mówiłem, widać jak ty słuchasz. Mówiłem, że mam karę.
— Aha...
Rozwalił się na schodach, próbując znaleźć wygodną pozycję, ale było to niemożliwe. Nie, gdy twarde schody kłuły w plecy.
A karę Waldek rzeczywiście dostał, za poprawkę z rosyjskiego. Podobno musi zostać całe wakacje w domu z nosem w książce, ale to równie zabawne, jak się wydaje. Chłopiec wiedział, że starym kiedyś przejdzie, a z grubsza jeszcze przed końcem czerwca. W związku z tym postanowił wytrzymać te kilka dni w domu.
— Słuchaj, pamiętasz adres tej Kaliny? — Waldek wstał.
— Nie. A po co ci? — uniósł na niego wzrok podejrzliwie.
— Bo mi się podoba. A tobie nie?
Piotr spuścił głowę, wędrując wzrokiem po schodkach. Siedział w ciszy, zastanawiając się. W gruncie rzeczy ona wcale nie była taka zła, ale nie w jego typie.
— Widziałeś, jak spodnie obciskały jej dupę? Niezła sztuka. — powiedział odważnie kolega. Piotr spojrzał na niego tak, jakby z ust mu to wyjął, ale nie przyznałby się.
— No i co z tego? Po co mi to mówisz? — udawał zobojętniałego, aby zmienić temat. — Przecież wiem...
— Ale powiedz, podoba ci się, czy nie? — zapytał wprost, szturchając ramię Piotrka.
— Nie podoba mi się! Kapujesz? Jest irytująca, ciągle się uśmiecha głupio.
Waldek prychnął śmiechem, kręcąc głową. Uśmiechnął się i rzekł:
— No dobrze. Chciałem wiedzieć, czy mam konkurencję.
— Jakąś na pewno masz...
— Ty, ty! — rozzłościł się Waldek. — Spływam stąd. Zanim matka zauważy, że mnie nie ma. Trzymaj się.
Wszedł po schodach, znikając po chwili. Piotr zmarszczył brwi i wstał, schodząc w dół.
— Zjeżdżaj. — Piotr mruknął pod nosem.
Stanął przed drzwiami własnego mieszkania, unosząc rękę do klamki. Jego dłoń zastygła w powietrzu, wisząc nad uchwytem. Wpadła mu do głowy myśl, żeby wyjść na miasto. Wprawdzie miał przyjaciół, i to wielu, ale żaden nie miał ochoty wyjść. Jeszcze przed południem Piotr wydzwaniał do każdego bez wyjątku, pytając się o spotkanie, ale wszyscy mieli jakieś wymówki. Ten stwierdził, że jest za gorąco, ten już ma plany, jeszcze ktoś inny pomaga w domu... Rozmyślając o tym, chłopak poczuł niewytłumaczone uczucie wyczerpania. Może to z nim jest coś nie tak, że wszyscy mają co robić, oprócz niego? Nawet Waldek ma, mimo że jest to uczenie się na poprawkę. A Piotr? Nie miał nic do roboty. Ojciec w Iraku, a matka wyszła na babski wieczór... Tak, "wieczór", ale wyszła już o drugiej. Gdy w końcu zdał sobie sprawę, że stoi przed drzwiami i gapi się na drzwi od dobrych kilku minut, poleciał sprintem na parter i na zewnątrz bloku.
Wyszedł na Poznańskie ulice, tak, jak był. W ciemnej koszulce i granatowych dzwonach, startych na kolanach. Mijał ludzi, gdyż nie było takiej pory, gdy nie spotkałby nikogo. Nie było takiej godziny, gdzie absolutnie nikt nie szedł na chodniku. Nawet o trzeciej w nocy można by było wyjść, zawsze ktoś się znajdzie, choćby menel z flaszką. I z takim nawet można by porozmawiać o życiu, jeżeli nie będzie to jakiś pedofil.
CZYTASZ
Rozerwałem sobie getry, Panie Władzo
Historical FictionRok '79 XX wieku w Polsce Rzeczpospolitej Ludowej, piętnastoletni Piotr chodzi do liceum w Poznaniu, jego rodzinnym mieście. Ojciec pracuje w Energopolu-7, a matka jest fryzjerką. Poznając inną historię Polski na lekcjach, a inną od swoich rodziców...