16. Rolff

27 5 2
                                    

Matki Piotra w domu nie było od połowy listopada, gdyż wyjechała do wujka w Niemczech. Piotrowi bardzo podobało się imię wujasa — Heinz Sanner. Wydało mu się jednocześnie srogie i klawe. Oprócz odwiedzenia krewnych chciała dorobić za granicą. Ostatnim razem, gdy była w Berlinie Zachodnim, to, co zarobiła tam w miesiąc, było tym, co ojciec Piotra zarobił w ciągu roku w Polsce. Oczywiście, to były marki niemieckie; gdy przywiozła je do Polski, musiała je sprzedać u koników (tych, co na lewo handlowali dolarami).

W tym czasie Piotr, z pomocą przyjaciół, wybrał rasę psa — basseta. Zgodnie z życzeniem rodziców, pies ten nie był zbyt duży ani onieśmielająco wysoki. Pomimo klasyfikacji jako pies gończy, miał krótkie nogi, uosabiając zarówno zwinność, jak i słodycz.

Był czwartkowy wieczór, a dachy domów i ulice pokrywał biały puch. Nie było niczym nadzwyczajnym, że już na początku grudnia występowały tak duże opady śniegu. Ojciec siedział na kanapie i oglądał jakiś film z Romanem Wilhelmim w roli głównej. Wtedy do pokoju wszedł Piotr i stanął przed telewizorem tak, żeby zasłonić obraz.

— Nie zasłaniaj. — burknął mężczyzna, pokazując ręką w bok.

— Ja chcę mieć basseta. Odłożyłem sobie na niego pieniądze, ja go chcę.

— No, dobrze. Dzwoniłeś do tej babki?

— Dzwoniłem. Rozmawiałem z nią i mogę go odebrać.

— No i dobrze! — wyprostował plecy i spoważniał. — Ale wiesz, że to ty musisz z nim wychodzić, ty musisz mu gotować. Pies musi co najmniej trzy razy dziennie wyjść, trzeba mu jedzenie robić...

— Tak! Wszystko wiem! — przewrócił oczami z podnieconym uśmiechem, zacierając ręce. — Ja będę z nim wychodził rano, wieczór i w południe. I w nocy jak będzie trzeba.

Oczywiście, chłopak zrobi wszystko, żeby mieć psa. Nie ma problemu, najważniejsze jest go zdobyć. A to, co będzie potem... to problem Piotra z przyszłości.

— No, dobra. — podniósł się z tapczanu, krzyżując ręce na klatce piersiowej. — Ty wiesz, że to jest młody pies? On nie będzie umiał sikać na dworze. Tego wszystkiego trzeba go nauczyć.

— Tak, tak! Ja go nauczę.

— Dywany musisz pozwijać, bo jak pies nasika, to dywan się zniszczy.

— Dobra! Nie ma sprawy.



Następnego dnia, podczas przerwy, Piotr ujawnił swój plan posiadania psa. Jego przyjaciele byli zachwyceni, gdyż pies to nie byle co! Nie tylko z powodu dobrych wieści Piotra, ale również dlatego, że był już piątek, a weekend tuż za rogiem. Rozmawiali o tym na szkolnym korytarzu, gdy Piotrek przerwał.

— Ty, gdzie jest Żenia?

— Wychodził z klasy za mną... — odparł Tomek.

— Gdzie on zniknął? Nie mógł się zapaść pod ziemię! — chłopak rozejrzał się, kładąc dłonie na biodrach w irytacji.

— Musi gdzieś być, ale po co ci on? Nie macie do siebie nabożeństwa, nie?

— No, nie mamy. Tylko że on zgłosił mnie i siebie do zrobienia szkolnej gazetki o zimie, a ja de facto nie chcę tego robić z nim. — wyjaśnił Piotr.

— Aha. — Waldek włożył ręce do kieszeni i prędko sprawdził otoczenie. — Nie ma Żeni. Ani widu, ani słychu jak na razie.

— Gdzie on tak ciągle łazi, że nie idzie go znaleźć? Akurat, gdy go potrzebuję.

— Może chodzi na herbatki do gabinetu dyrektora. — kpił Waldemar. — Na obiady czwartkowe.

Donośnie śmiali się jak nawiedzeni, przykuwając uwagę innych.

Rozerwałem sobie getry, Panie WładzoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz