Rozmowa z Andzią znudziła Piotra na tyle, że chłopak nawet nie miał większej ochoty na spacer. Mimo że to było około dziesięć minut drogi, z peronu do domu babci, postanowił pójść na skróty po torach wąskotorowych, prowadzących do Grodziska. W końcu doszedł do stawku, przy którym stały dwa wiatraki. Żadna z tych rzeczy nie była dla niego nowa, gdyż często jeździł do babci. Tylko ostatnio nie miał zbytnio czasu... Dwieście metrów od stawku już dostrzegł dom babci. Szary, piętrowy dom nie wyróżniał się niczym od innych budynków w okolicy.
Chłopak zadzwonił dzwonkiem do drzwi, ale nie uzyskał odpowiedzi.
— Może jest w ogrodzie. — zostawił plecak na ganku i poszedł na tył podwórza. Podwórko wcale nie było takie małe, z budynkami gospodarczymi, czyli pralnią i chlewem, oraz ogromnym ogrodem odgrodzonym drewnianym płotem. — Wiedziałem... — uśmiechnął się, dostrzegając babcię za grządką.
— Dzień dobry! — krzyknął, przeskakując przez płot do ogrodu. Starsza pani odwróciła się ostrożnie, wyprostowując się. Uśmiech zagościł na jej twarzy, widząc chłopca.
— Dzień dobry! Piotruś, tak dawno cię nie było tutaj. Chodź, to ci dam truskawek.
— Dziękuję, truskawki z babci ogrodu są najlepsze. — wziął garstkę owoców i bez wahania spróbował. — Pyszne! Ja może babci pomogę zrywać, co?
— A, no, możesz. Zostały mi tylko dwa krzaczki do oberwania, ale możesz mi pomóc. A, że moje truskawki najlepsze? Naturalnie, bo z ogródka. Ja ci jabłek zapakuję, to Danusi zawieziesz. Pierogów ci nagotuję...
— Ogród babci to istny szwedzki stół flory i fauny! — Piotra nabrało na poetyckie zachwyty. — Wybitny mikrokosmos botanicznej szczęśliwości.
— A tobie co? — zaśmiała się ładnie, przerywając zbieranie.
Piękne astry i nagietki rosły tuż pod płotem, kołysząc się przy najlżejszym wietrze. Z tyłu górował potężny orzech, obserwując cały ogród niczym dobrotliwy dyktator. Nie można pominąć innych wspaniałości z ogrodu babci, takich jak pomidory, porzeczki, agrest, truskawki i jabłonie.
Jako dziecko Piotr wyobrażał sobie ten ogród jako organiczny labirynt niedopasowanych roślin walczących o kiełkowanie w chaosie. Ogrodzenie wokół niego była jak bariera, rozpaczliwie próbująca powstrzymać uciekające liście wyrywające się przez pęknięcia i listewki. Wyobrażał sobie batalion pomidorów, pułk porzeczek i agrestu oraz sad jabłoniowy z górującym orzechem jako naczelnym dowódcą. Z tyłu armia ziemniaków stała na baczność, gotowa do akcji!
— Ile razy biegałem tu z Igorem... — westchnął, wciskając truskawki do buzi.
— Tym chłopcem z bloków, tak? To z nim spałeś tu pod namiotem?
— Nie, nie, babciu. To byłem z Markami.
— Aha, no tak! No, ten Igor to się chłop z niego zrobił.
— Tak? — zaciekawił się Piotr, odwracając wzrok.
— No, taki wysoki! A, żebyś wiedział, że się pytał o ciebie. Tylko ja, cholera, zapomniałam ci powiedzieć o tym.
— Też ostatnio o nim myślałem! — rozpogodził się, zrywając owoce energicznie.
— Ale on się pytał, o Jezuniu... Chyba w czerwcu.
— A to wcale nie tak dawno... — skrzywił się Piotr.
— No. A co u ciebie, mów, Piotruś. Co u taty?
— Wraca jutro z Iraku.
— No, w końcu! O, to zawieziesz mu orzechów. I pomidorów nazrywam. No, dobrze, że mi powiedziałeś!
— Nie wiem, czy uniosę to wszystko...
— A, nie narzekaj! Weźmiesz, co ci dam.
— Dobrze... — odpowiedział rozbawionym tonem głosu.
Pochłonięty rozmową, Piotr wygadał wszystko, co się u niego działo od ostatniego razu, gdy był u babci. I o Kalinie powiedział, o uwagach, jakie dostał w szkole... Oczywiście, w słusznej sprawie, dość antykomunistycznej. Przenieśli się do kuchni, gdzie było chłodniej i przyjemniej.
— Kochany, skocz po cebulę do sklepu, co? Chciałam zrobić sałatkę jarzynową, ale nie mam cebuli... — babcia podała mu banknot, który Piotr od razu schował w kieszeni.
— A jeśli nie będzie?
— To idź na lody. A, weź na drogę! — wyciągnęła w jego stronę chusteczkę w czerwoną kratę, w środku zawinięte tajemnicze coś.
— Co to? — z uśmiechem rozchylił chustę, która ukrywała agrest z cukrem. — Babciu, nie trzeba... — rozchichotał się.
— A, idź i nie marudź. Jak wrócisz, to kogel-mogel mogę ci zrobić.
Piotr wyszedł na ulicę, skanując okolicę. Widząc, że teren jest czysty, ruszył w stronę sklepu, omijając miejską bibliotekę. Był tam tylko raz, razem ze swoją babcią, gdy był jeszcze małym chłopcem. Od tamtej pory jego wizyty w bibliotece były mniej więcej tak rzadkie, jak ujrzenie sklepu z wszystkim pod dostatkiem.
Z błyskotliwym uśmiechem Piotr spojrzał na sąsiada babci, który niósł deskę klozetową, jakby była najnowszym modnym dodatkiem. Nie było w tym nic zaskakującego; jego tata też robił takie rzeczy – wracał z deską sedesową zamiast mąki.
Szybko skinął głową na dzień dobry, a potem postanowił zachować szczególną ostrożność, mówiąc trochę głośniej, niż było to konieczne.
— Dzień dobry!
— Dobry, dobry! Piękna pogoda, piękne słońce! — odpowiedział starzec, machając przyjaźnie.
— Rzeczywiście... — rzekł Piotr, patrząc na niego przez chwilę, zanim poszedł dalej.
Zauważył czerwony napis Społem nad wejściem, co skłoniło go do szybszego kroku. Wchodząc do środka, dzwonek nad drzwiami oznajmił jego przybycie, zmuszając go do wyduszenia „dzień dobry" nikomu w szczególności.
Przechadzał się po sklepie, skłonny, by znaleźć cebulę. Nie mogąc jej znaleźć, zrobił kolejne okrążenie wokół sklepu. Kasjerka, stojąca za ladą, utkwiła w nim znudzone spojrzenie, jakby czekała, aż Piotr wyjdzie.
Jego cierpliwość się kończyła, Piotr w końcu podszedł do kasy, drapiąc się po karku. Zanim zdążył przemówić, został uderzony niczym przez pociąg zjadliwym „czego?".
— Zero cebuli?
— Nie było żadnej od tygodnia. — odparła pochmurnie kasjerka. — Gdyby była, to byś ją zobaczył. Nie widzisz cebuli, nie ma cebuli.
— Do widzenia. — mruknął pogardliwie chłopak, trzaskając drzwiami za sobą.
Wyjął z kieszeni chusteczkę od babci i, w złości, zaczął zajadać się agrestem.
— Pójdę zobaczyć do bloków, może zastanę Igora. Do babci Franciszki też zajrzę. — powiedział sam do siebie, ruszając w drogę.
W Opalenicy był tylko jeden blok mieszkalny, przy cmentarzu. Było to dziesięć minut drogi od mieszkania babci Ireny. Jego wzrok powędrował w stronę zbliżających się murów cmentarnych, niechętnie podszedł do otwartej bramy. Nie miał odwagi tak po prostu minąć cmentarza, bez odwiedzenia grobu dziadka Wojtka, męża babci Ireny. Gdy wchodził, Piotr zatrzymał się najpierw przy pomniku Powstańców Wielkopolskich, przeżegnał się w milczącym geście szacunku. Stojąc tam, poczuł głębokie poczucie nieistotności przed kolosalnym nagrobkiem, mała i pokorna postać pośród majestatu pomnika.
Znalazł grób dziadka, kamienie były ułożone w równych rzędach jak w makabrycznej partii szachów. Gdy stał tam w milczeniu, jego wzrok wędrował po znajomym napisie, każde słowo i data wryły się głębiej w jego pamięć.
CZYTASZ
Rozerwałem sobie getry, Panie Władzo
HistoryczneRok '79 XX wieku w Polsce Rzeczpospolitej Ludowej, piętnastoletni Piotr chodzi do liceum w Poznaniu, jego rodzinnym mieście. Ojciec pracuje w Energopolu-7, a matka jest fryzjerką. Poznając inną historię Polski na lekcjach, a inną od swoich rodziców...