Idź, nakarm potwora - 1

26 12 90
                                    

Poziom mętnej, zielonej herbaty nieubłaganie zbliżał się po dna poobijanego kubka. Właściwie, to były już tylko wilgotne fusy, jednak Pierre ani myślał podnosić się z fotela. W końcu, gdy resztka cieczy zniknęła całkowicie, westchnął ciężko i ruszył w stronę starej kuchenki.

Reumatyzm mocno mu dokuczał, zwłaszcza w deszczowe dni; i tym razem przy najmniejszym ruchu czuł opór stawów i musiał kuśtykać nieporadnie. Sytuacja pogorszyła się, odkąd w jego rodzinnym mieście, Paryżu, zaczęły dziać się dziwne rzeczy.

Z początku, jak z każdą większą katastrofą, wszystko zdawało się niewinne. Tajemnicze opary nadciągnęły nad miasto tak, jak niemal zawsze w jesienne wieczory pojawiała się nad brzegiem Sekwany mgła, nie było w nich nic niepokojącego. Z początku, ponieważ z czasem karuzela wydarzeń zaczęła nabierać tempa.

Zamglenie nie zniknęło nad ranem ani parę dni później. Dziwna wata otoczyła budynki, spuściła na domy grubą kurtynę, i stanowiła warstwę tak nieprzeniknioną, że człowiek nie widział na odległość dalszą niż metr od siebie.

Nie to jednak było najgroźniejsze.

Po upływie czterech dób, kiedy zjawisko wciąż nie ustąpiło, niektórzy zaczęli skarżyć się na niecodzienne zachowania, jakie nagle u nich wystąpiły. Zarzekali się, że nieznana siła ciągnęła ich w stronę przedmieść, narzekali na ból głowy, nudności, utraty przytomności lub świadomości… opowiadali, jak budzili się na ulicach pełnych mlecznego gazu, czegoś pośredniego między mgłą a dymem, a ostatnie, co pamiętali, to jakaś błaha czynność wykonywana w domu.

Specjaliści zlecieli się jak na zawołanie, i, po kolejnych kilkunastu godzinach pracy, wydali werdykt: nieznany gaz o toksycznym działaniu był toksyczny i stanowił bezpośrednie zagrożenie dla życia i zdrowia Paryżan.

Jak zwykle w takich sytuacjach, obywatelami zawładnęła panika: towary w zatrważającym tempie znikały ze sklepowych półek, mieszkania zostały szczelnie pozamykane, a szpary w oknach zatkane grubymi tkaninami. Alejki wyludniły się jak na komendę i tylko od czasu do czasu ktoś wyjątkowo spostrzegawczy zdołał wśród gęstych kłębów dostrzec skuloną sylwetkę śmiałka, który odważył się opuścić bezpieczne miejsce.

Nazajutrz władze ogłosiły ewakuację mieszkańców. Niemal każdy opuścił strefę zagrożoną, kierując się do mieszkających dalej krewnych, przyjaciół, lub, w ostateczności, schronień wskazanych przez rząd.

Pierre jednak do nich nie należał.

Reprezentował grupę nielicznych szaleńców, którzy nie zdecydowali się na opuszczenie niebezpiecznej strefy. Sporą przeszkodą był jego wiek i stan zdrowia – przeprowadzka kosztowałaby go zbyt wiele wysiłku, poza tym był człowiekiem twardo stąpającym po ziemi i nie wierzył w to, że cokolwiek może mu się jeszcze przytrafić.

Przeżył wojnę i zmagał się z pozostawionym przez nią piętnem przez całe swoje życie – opuszczony przez najbliższych, którzy nie mieli tyle szczęścia, w końcu został mężem, lecz już po kilku latach stał się wdowcem z trójką maleńkich dzieci, z czego dwójka opuściła go, gdy tylko osiągnęli pełnoletność, a trzeci syn, który się nim opiekował, zginął w wypadku dwa lata wcześniej.

Od tamtego czasu dręczące uczucie samotności nie opuściło go ani na chwilę. Było jak cień, ciągle blisko, nieuchwytne, a odczuwalne, odwieczne.

Pamiątki po zmarłej żonie i żyjącej dwójce dzieci były przygnębiające, ale nic nie niszczyło go bardziej niż wspomnienia o Francesco, najmłodszym dziecku. Jedynym, które pamiętało, by dbać o rodzica, jedynym, które można było nazwać dobrym, i jedynym, które przedwcześnie postradało życie. Ślady po nim dobijały ojca i nie pozwalały mu zamknąć tamtego rozdziału.

Nie pozostał mu zatem nikt; sąsiedzi krzywili się z niechęcią na jego widok, burcząc „Dobry”, gdy mijali go na klatce schodowej, i nigdy nie zaproponowali pomocy, zrobienia zakupów czy nawet rozmowy, chociaż doskonale zdawali sobie sprawę, że stary jest niedołężny, a postrzelona na froncie noga uniemożliwia mu łatwość poruszania się, jeśli w jego wieku można w ogóle mówić o czymś takim.

Siedział zatem spokojnie w swoim mieszkanku, pewien, że śmierć ubrana w awangardowy płaszcz utkany z przedziwnego gazu nie zainteresuje się nim, tak jak nie interesował się nim nikt inny od wielu miesięcy. Wrócił z nową porcją herbaty i opadł na fotel, po czym, stękając, na powrót sięgnął po gazetę.

Nie spodziewał się, że przyjdzie. Ani że nastąpi to tak szybko.
__________________________________________

W jednej chwili był zajęty czasopismem i rozwiązywaniem krzyżówki, dołączonej na końcu magazynu, w drugiej ocknął się, gdy zimne powietrze smagało jego skórę. Wzdrygnął się i objął się ramionami, zdezorientowany i nie do końca rozbudzony.

Uczucie to przypominało wybudzenie się z lunatykowania, co zdarzało mu się w dzieciństwie, ale, na Boga, od tego czasu minęło już kilkadziesiąt lat!!! Od ponad połowy wieku nie poruszał się we śnie i samo to było odrobinę niepokojące.

Stokroć gorsze było otoczenie. Zamiast czerni nocy, w której powinny majaczyć meble z jego sypialni, ewentualnie kuchni, spostrzegł, że otacza go biała substancja.

Czując rosnącą w gardle gulę i zaciekle ignorując ból rosnący w postrzelonej niegdyś nodze, rozejrzał się dookoła. Na próżno. Mgła przypominała mleko.

Pokuśtykał kilka kroków w przód i zatrzymał się. To na nic. Nie wiedział, co czyha dalej, czy nie zamierza właśnie w stronę przepaści, lub choćby krawężnika. Zatrzymał się i skupił myśli, przeganiając nadciągającą nieuchronnie panikę.

Powietrze, wilgotne, było przesycone charakterystycznym zapachem Sekwany. Brudny zbiornik, szczególnie latem, śmierdział niemiłosiernie.  Teraz, jesienią, można było wyczuć nieprzyjemny aromat bijący od wody, która musiała znajdować się niedaleko.

Pierre podjął decyzję. Zostanie w miejscu, dopóki się nie przejaśni. Żywił również nadzieję, że w końcu ktoś się pojawi, samotna postać przemknie chyłkiem i wskaże mu drogę powrotną.

Utwierdzony w słuszności swojego postanowienia, usiadł ciężko na ziemi i wbił wzrok w kłęby „waty” przed sobą. Sytuacja co najmniej nietypowa, lecz na froncie widywał gorsze rzeczy. Życie nauczyło go, by niczemu się nie dziwić.

Nie zdziwił się zatem również, kiedy ciemny kształt wyłonił się z morza mgły, a fasada budynku sprawiała wrażenie bezdusznego chłopca pochylającego się nad swoją nową ofiarą. Pinakle, drapiące spody chmur, przypominały ostre pazury, a kolorowe rozety – wlepione w starca, błyszczące oczy.

Rozbrzmiały dzwony. Dzwony pogrzebowe.

Ostatnim, co zapamiętał, było wspomnienie własnej, rozdartej rodziny i bordowe plamy, które skaziły nienagannie czystą biel marmuru. Potem kurtyna bieli ustąpiła miejsca zasłonie czerni.

To już koniec opublikowanych części.

⏰ Ostatnio Aktualizowane: Oct 08 ⏰

Dodaj to dzieło do Biblioteki, aby dostawać powiadomienia o nowych częściach!

Mroczne (o)powieści Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz