Rozdział 2

362 40 8
                                    

*ARGON*

Miałem ochotę rozpierdolić coś w drobny mak, Tarn również. Całą noc biegaliśmy bez większego celu po lesie, a nasze wycie roznosiło się w powietrzu. Miałem Therona za mięczaka, bo nie posiadł luny od razu, a sam popełniałem jego błędy. Teoretycznie, naszą sytuację trudno było porównać do ich.

Sarah wiedziała, kim byłem. Znała Tarna. Fakt, że przywaliła mu, gdy znaleźliśmy tę diablicę w magazynie firmy Benethów, ale wtedy miała prawo się bać. Tarn nie miał pretensji o potraktowanie go prętem, choć pojęcia nie mieliśmy, skąd ona, do chuja, wytrzasnęła pręt w fabryce luster. Bolało nas coś innego. Ona się bała.

Strach luny wypełniał otaczające ją powietrze. Pragnęła nas, to również było niepodważalne. Czułem indywidualny zapach jej podniecenia, niemal smakowałem na języku wilgoć potwierdzającą żądzę. Pragnienie Sarah mącił strach, potworny strach. Inaczej nie wyrzuciłaby mnie za drzwi, Tarn nie pozwoliłby się wyprosić.

Musiałem rozwiązać ten problem, ale pojęcia nie miałem jak. Nie znałem się na podchodach, delikatny byłem jak rekin podczas żeru, a wyczucie posiadałem zerowe. Gdy tylko nieco się przespałem, by zregenerować siły po całonocnych wojażach, ruszyłem do Glassdell. Niby wiedziałem, że jutro Ther ma przyjechać w odwiedziny ze swoją partnerką, która coraz lepiej radziła sobie z nową rzeczywistością, ale nie mogłem dalej czekać. Już zbyt wiele minęło.

– No, no – Theron zagwizdał na mój widok. – Co sprowadza mojego szanownego braciszka w tę okolicę? Chyba nie chcesz zagryźć mi wilków?

– W dupie ich mam – burknąłem. Żaden z członków nowej watahy brata nie miał dla mnie większego znaczenia. Nie obwiniałem ich też o porwanie Sarah, zwłaszcza że nic tak naprawdę się jej nie stało. Po spotkaniu z moją luną to oni wyglądali gorzej, a myśl ta napawała mnie i Tarna pieprzoną dumą. – Gdzie Sel?

– Sel? – Dźwignął brew, mierząc mnie podejrzliwie. – A po co ci moja luna, jeśli można wiedzieć?

– Potrzebuję rady.

Z uznaniem pokiwał głową, zrozumienie wyraził mimiką. Ręce splótł na nagim torsie. Tutaj mógł paradować jak chciał, nawet bez gaci, jeśli jego partnerka nie miałaby nic przeciw. Był aktualnie u siebie.

– Kłopoty w raju?

– Nie ma żadnego raju – warknąłem kierowany przez zbulwersowanego Tarna. Wypuściłem powietrze, palcami przeczesałem włosy. Musiałem się uspokoić, w przeciwnym wypadku mogłem zapomnieć, że brat dopuści mnie do swej kobiety. Zdenerwowany w oczach Mergo stanowiłem zagrożenie, a co dopiero wkurwiony. – Muszę z nią pomówić, poradzić się. Sarah mnie odtrąca.

– Cóż, a jesteś pewny, że to nie wina Tarna?

– Wie o nim – burknąłem. Mina brata zdradzała, że uraziłem go, ale nic nie mogłem poradzić na jego zwlekanie. Sam naważył sobie piwa, a koniec końców spił tylko pianę. – To nie wina Tarna – zapewniłem spokojnie. – Sarah mnie pragnie, ledwo nad sobą panuje, a mimo to zamiast zaakceptować nieuniknione, walczy.

– Cecha rodzinna – ocenił ponuro.

Może i miał rację. Panienki Everbleed były zakapiorami bardziej zawziętymi niż niejeden wyszkolony do walki wilkołak. Wystarczyło spojrzeć, jak Sarah urządziła swoich porywaczy. Albo zerknąć na owiniętego wokół palca niepozornej Selene wielkiego alfę watahy Glassdell, Therona Shade'a.

Tarn nie zgodził się z jego osądem. Pamiętaliśmy zapach strachu, tego nie dało się wymazać z pamięci. Bratowa pachniała podobnie, gdy trafiła pod nasz dach. Długo czułem od niej ten swoisty aromat, choć z każdym dniem słabł. Ona jednak miała powód do obaw głęboko odciśnięty w psychice doświadczeniami sprzed lat, ale Sarah z nią wtedy nie było.

Wyzwanie: luna | Bracia Shade #2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz