Rozdział 6

605 49 2
                                    

To było dziwne uczucie, strasznie dziwne uczucie. Czułem jakbym dryfował nad własnym ciałem. Nie mogłem się ruszać, nie mogłem mówić, ale słyszałem wszystko - rodziców, Mycrofta, ich rozmowy na mój temat. Słyszałem jeszcze inny głos, którego nie rozpoznawałem, ale nie zagłębiałem się w szczegóły. Czas dla mnie nie istniał, dryfowałem gdzieś w przestrzeni między życiem a śmiercią. Podobało mi się to i chciałem zostać w takiej błogiej ciszy i braku bólu. Właściwie jaki był ból? Czy był miły? Czy pasjonował mnie?

W szkole byłem podobno takim samym rozrabiaką jak w domu. Ciągnąłem koleżanki za warkocze, kłóciłem się z nauczycielami, a prawie codziennie wdawałem się w bójki. Jednak wkrótce mój trudny wiek minął, chłopcy z mojej klasy zaczęli rosnąć w górę, a ja wciąż miałem te swoje 150 centymetrów wzrostu. Nagle z najwyższego zrobiłem się najniższy, starałem się to wyrównać inteligencją, jednak dzieci nie rozumiały tego, że zawsze wiedziałem co jadły ma śniadanie. I odtąd zostałem nazwany świrem, tutaj pamiętałem jedno zdarzenie.

Wreszcie wiosna i nauczyciele wypuścili nas na dwór, usiadłem jak zawsze pod rozłożystym dębem. W rękach trzymałem książkę pt. "Najgorsze bestie świata", opowiadała o największych seryjnych mordercach. Ukryłem ją za okładką od książki z fizyki, żeby nauczyciele mi jej nie zabrali. Kiedy usłyszałem kroki natychmiast stanąłem na nogi. Ku mnie zmierzali trzej grubi chłopacy z roku wyżej, znowu przyszli mnie podręczyć.

- Poszerzyliście swój zapas obelg na dziś? - spytałem ich spoglądając Parkinsonowi w oczy

- Bynajmniej - odpowiedział Gregson. Sherlock spojrzał na niego wzrokiem przeznaczonym dla prosiąt w chlewie.

- Bynajmniej? - zdziwił się Holmes - To w twoim słowniku wogóle jest takie słowo. Korzenie o tym nie świadczą, mama wróciła już z odwyku?

Gregson w krzykiem człowieka kamiennego rzucił się na mnie z pięściami. Odszedłem dwa kroki w bok, przywalił nosem w drzewo, aż buchnęła mu krew z nosa. Parkinson i ten drugi rzucili się w moim ąłem nogi za pas, wpadłem do szkoły tuż przed dzwonkiem i schroniłem się w klasie. Usiadłem z tyłu ocierając oczy, w uszach wciąż siedziały mi krzyki moich oprawców: '' Świr, świr!".

Jednymi dziećmi, które wydawało się, że mnie lubią był John Watson i Molly Hooper. Blond włosy chłopak, był trochę wyższy ode mnie, dokładnie o jakieś sześć centymetrów i pięć milimetrów. Mieszkał od naszej rodziny w odległości niecałego kilometra. Wtedy pierwszy raz nie zacząłem mówić o tym co wydedukowałem - dopiero potem, a on to lubił i można powiedzieć, że nawet mnie podziwiał. Zawsze okładaliśmy się mieczami, które dostaliśmy od mojego taty. Molly Hooper była szatynką z zielonymi oczami, które bardzo mi się podobały. Lubiłem im opowiadać o piratach i o legendach z nimi związanymi. Staliśmy się przyjaciółmi, ja i Molly nawet przez pewien czas bawiliśmy się w narzeczonych, wszędzie chodziliśmy za rękę.

Potem kontakt z tą dwójką się urwał, zamknąłem się w sobie i nie chodziłem przez kilka tygodni do szkoły. Siedziałem w swoim pokoju i grałem na skrzypcach. Mój pokój, który wreszcie dostałem kiedy skończyłem dziesięć lat był istnym wysypiskiem śmieci. Pomalowałem go na czarno, zrobiłem sobie szablon ze swoimi inicjałami i białym sprayem wymalowałem na ścianach. W kącie przy oknie stało parę fioletowych pudeł, na których były najróżniejsze napisy: medycyna, geografia, sprzęty chemiczne, wycinki z gazet i zamknięty kufer na klucz o której zawartości moi rodzice woleli nie wiedzieć. Przechowywałem tam istną kartotekę zbrodni sprzed lat. Bez trudu włamałem się do policyjnego komputera i znalazłem potrzebne mi informacje do tego. Moje biurko było istnym składowiskiem najróżniejszych drobiazgów - od starych figurek zwierząt, przez sztuczne części ciała, aż do czaszki w jednej z półek. Moim zdaniem był to uporządkowany nieład. Na środku pokoju walaly się różne książki, a w rogu na drugim biurku, które z trudem zostawiałem nienagannie czyste odrabiałem lekcje, choć to tej poty twierdzę, że zabierały mi one czas na ważniejsze sprawy. Taka była prawda, że już wtedy byłem wyjątkowy. Już wtedy zapewne dobiegałem do 160 punktów inteligencji. Bezbłędnie mówiłem i pisałem w trzech językach, choć się tym nie chwaliłem, na pamięć znałem kompozycje Czajkowskiego, Vivaldiego i wielu innych. Mycroftowi często podkradałem książki od biologii, co bardzo mnie ciekawiło, a przy okazji mogłem go denerwować. Potem rodzice kupili mi psa, nazwałem go Rudobrody. Musieliśmy go uspać, bo zaczął chorować na stawy i bardzo cierpiał, przepłakałem za nich wiele nocy.

Pamiętałem jak razem z moim bratem siadaliśmy w fotelu, przy dużej lampce w salonie i czytaliśmy o piratach lub opowiadał mi o nich legendy. Zawsze byliśmy nierozłączni - teraz tak nie jest. Oddaliliśmy się od siebie, wiem, że teraz już nic nas nie łączy oprócz paru spotkań i rozmów na temat mojego uzależnienia. Właściwie nie wiedziałem, ile czasu już leżę w śpiączce. Nie umiałem tego ustalić. A wszystko zaczynało się powoli zlewać w jedną całość, wiec skupiłem się na detalach i zacząłem dedukować. To gra którą wymyślił Mycroft, braliśmy stare rodzinne albumy, umieliśmy wydedukować dużo informacji z samego wyglądu kobiety lub mężczyzny. Zawsze trafialiśmy w stu procentach.

Analiza przeszłości zaczęła mi się nudzić, wiec zacząłem jeszcze uważniej słuchać ludzi, którzy byli przy moim łóżku. Mój brat, zapewne z poczucia winy początkowo siedział ze mną najwięcej, opowiadał mi o jakiś rządowych sprawach, czy morderstwach. Czy on do cholery nie widział, że Johnsona zabiła kochanka, czy był na tyle tępy? Potem przychodził coraz rzadziej, w końcu nie pojawił się ni razu.

Potem był John, opowiadał mi o studiach medycznych i o tym, że wyjeżdża do Afganistanu jako lekarz wojskowy. Potem jego wizyty się skończyły, więc zapewne wyjechał albo był na szkoleniu wojskowym. Dużo rzeczy o ludzkim ciele się wtedy dowiedziałem i zawsze miałem w swoim Pałacu Pamięci.

Następna była matka, mogła przychodzić tylko w weekendy lub dni wolne, bo była nauczycielką w naszym rodzinnym mieście. Jednak zrozumiałem, że jestem w śpiączce dłużej niż pół roku - wpadłem pod koniec marca, potem matka przychodziła tylko w weekendy. Przez pewien czas przychodziła codziennie, a potem znowu tylko w weekendy, czyli leżałem od marca do września w śpiączce.

Trzeciej osoby nie rozpoznawałem - czułem, że ją znam, ale nie wiedziałem kim jest. Pewnie była kobietą, ale mogła być też mężczyzną, miała w moim odczuciu zniekształcony głos. Zapewne pracowała w tym szpitalu, bo czasami ktoś ją wolał i wtedy odchodziła na jakiś czas, ale potem znowu wracała. Czasami nie było jej parę godzin, ale zawsze mówiła mi "dobranoc". Potrzebowałem jakiegoś promyka lub światła dzięki, któremu miałbym siłę, aby uciec z tej nieważkości, zaczęło mi się nudzić.

Pewnego dnia, kiedy siedziała przy mnie tamta osoba do mojej sali wpadł mężczyzna, koło trzydziestki w wojskowych butach albo przynajmniej o grubych podeszwach. Z szybkiej wymiany zdań i z kilku wychwyconych słów zdołałem wiele wydedukować: Molly, postrzał, patolog, powrót. Więc ta osoba, która przy mnie wciąż siedziała nazywała się Molly, przeszukałeś pamięć - Molly Hooper, oczywiście czemu wcześniej na to nie wpadłem? Twój najlepszy przyjaciel został postrzelony i wracał do Londynu. To był ten znak, byłem tego pewny. Muszę wracać do żywych, precz z nudą.

Historia Sherlocka Pisana InaczejOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz