Część pierwsza: Tam gdzie upadają anioły

152 24 9
                                    

Rozdział 3.

Anioł

Czekałam ponad bite dwie godziny stojąc na starym, zrujnowanym przystanku. Siedzenie tutaj graniczyło wręcz z cudem, no może jednak nie, jeśli nie przejmować się mokrymi jeansami. Ja należałam do tej grupy, która przejmowała się przyszłością spodni. Minuty ciągnęły się nie ubłaganie, przysięgam dam Nobla dla tego, kto wymyśli maszynę, która mogłaby cofać lub przewijać do przodu czas. Już niedługo, niedługo się stąd wyniesiesz  - upominałam się w myślach. Czy to jak człowiek radzi sobie z nudą, nie jest idealnym tematem do przeprowadzenia badań naukowych? Mimo, że zawsze nie stroniłam od świetnych zabaw czy wesołych spotkań towarzyskich, dziś nuda wyjątkowo mi doskwierała, po prostu waliła mi w głowie. Osiem razy okrążyłam, z każdej strony mały przystanek, który chylił się ku upadkowi i miana kompletnej rudery. Gdy znałam już na pamięć, każdą dziurę w metalowej wiacie, która służyła za ostoję podróżników, którzy tak ja utknęli tutaj i czekali kilka godzin, na kompletnym odludziu, w nadziei, że autobus przyjedzie i wybawi ich zanim dorwie się do nich jakiś psychopata. Było to w końcu, małe miasteczko, z którego odjeżdżał tylko jeden autobus, w takich miejscach, wszystko jest możliwe, a szansa na spotkanie seryjnego mordercy, sięga wręcz dziewięćdziesięciu  procent. Myślami wciąż wracałam, do wielkiego wilka. Boże, ogarnij się Jules - próbowałam się uspokoić. Powinnam, w końcu się cieszyć, że nic mi nie jest, ale nie mogłam. W zwierzęciu, było coś dziwnego, tajemniczego, podniecającego, a zarazem budzącego grozę. Żeby zapomnieć i choć na chwile wyciszyć skołatane myśli, podniosłam z podłogi, garść małych zwykłych kamyczków i zaczęłam rzucać je, jak najdalej przed siebie.

***

Jak miałam siedem lat, w każdą niedziele jeździłam z mamą, nad jezioro, do jej bliskiego przyjaciela Carlosa, który był dla mnie jak rodzina, a tak dokładnie jak ojciec, którego nie miałam. Mama mówiła, że zginął na wojnie, służąc ojczyźnie jak byłam bardzo mała, ale ja wiedziałam swoje, na pewno tak nie zginął. Skąd to wiedziałam, otóż nie mieliśmy w domu, żadnych pamiątek z nim związanych, zdjęć, albo chociaż orderu pośmiertnego, że zginął ku chwale Stanów. Nic z tego, nawet gdy pytałam ją, jaki był, mama zawsze odpowiadała ogólnikowo, nie potrafiła nigdy, opowiedzieć mi  dokładnie jakiejś historii z nim związanej, by nie plątać się, jak to określała "zeznaniach". Pewnie mój drogi tata, był nieodpowiedzialnym dupkiem, którego przestraszył fakt, że musi być odpowiedzialny za dwie osoby. Albo może byłam niespodziewaną wpadką, wynikiem jednorazowej, nic nie znaczącej, nocnej przygody mojej matki. Tak więc, nie znałam swego ojca, lecz nie mogłam powiedzieć, że go nie miałam. Odkąd pamiętam Carlos, zawsze mi go zastępował, to on huśtał mnie na małej, drewnianej huśtawce, przy domku nad jeziorem, on zawsze opatrzał mi kolana gdy spadłam z roweru, gdy uczył mnie jeździć. Jednym słowem, nie mogłabym mieć, lepszego, prawdziwego taty. W ogóle dla mnie, nie liczyła się jaka krew, płynie w moich żyłach, a jaka w jego. Dla mnie liczyło się uczucie, to że zawsze będzie przy mnie i mamie. Mogłabym oddać wszystko przekonana, że nigdy nas nie opuści. Choć teraz myślę, że zrobiłam dobrze, nie stawiając wszystkiego vabank, bo by, przegrała jak głupia, ale mniejsza o to. W każdą niedziele, gdy słońce chowało się za horyzont, mieliśmy swoją, małą, wyjątkową tradycje. Każdy z nas, brał z ziemi trzy malutkie kamyczki, które rzucaliśmy jak najdalej,w głąb jeziora, myśląc życzenie. Mieliśmy trzy szanse i ten który, za każdym razem rzucał najdalej, miał szanse na spełnienie marzenia. Jeśli chodzi o mnie, byłam słaba w rzutach, lecz nie martwiłam się tym, gdyż ten cały, może głupi konkurs, łączył naszą trójkę, był naszym sekretem i niezmiennym zwyczajem, ważniejszym nawet od gwiazdki.

***

Poczułam coś mokrego na policzku, zanim zorientowałam się, że płakałam. Świetnie, miałaś uciszyć łomoczące myśli, a teraz płaczesz, pogrążona we wspomnieniach. Świetnie. Naprawdę świetnie. - upomniałam się w myślach i z całej mocy, rzuciłam kamyczek. Brązowy kamyk wirował w powietrzu, lecąc wysoko i zdecydowanie, jak niezatrzymany pocisk, przecinający powietrze, by zdecydowanie trafić w swój cel. Rzut był doskonały i daleki, bardziej w stylu Carlosa lub mamy, którzy zawsze, rzucali perfekcyjnie daleko, wygrywając nasze konkursy. W ogóle to przeważnie oni ze sobą rywalizowali, ja nie miałam z nimi najmniejszych szans. Nawet nie zauważyłam jak szybko minęły te dwie godziny, gdy na przystanku stanął stary, mały, żółty bus. Automatyczne drzwi autokaru, otworzyły się po niecałej minucie, strasznie trzeszcząc. Z wielką gracją i ostrożnością weszłam po trzech mini schodkach do środka pojazdu. Wewnątrz wyglądał tak samo jak z zewnątrz, czyli tak jakby zaraz miał pójść na złom. Brązowe siedzenia były podrapane, a z niektórych, tu i ówdzie wystawały sprężyny, zasłony były w kolorze pomarańczu, przynoszącego na myśl rzygi. O podłodze, jak i o czystości okien nawet nie wspomnę. Rozglądając się podeszłam do siedzenia kierowcy. Był on mężczyzną, w średnim wieku, z intensywnie czarnymi jak heban włosami i błękitnymi oczami. Miał na sobie strój służbowy - bordową kurtkę i czapkę z daszkiem, przypominającą nakrycia głowy pilotów czy wojskowych. W tym oficjalny mundurze, normalne jedynie były spodnie - stare, powycierane na kolanach jeansy.

Tajemnica JulesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz