Część pierwsza: Tam gdzie upadają anioły

132 18 5
                                    


Rozdział 4.

Ventura

Wspaniale! Nie wiem co we mnie weszło, wysiąść gdzieś w nieznanej okolicy. Tylko ty, Jules możesz robić takie rzeczy.  No dobra, to już się wydarzyło i tego nie niezmiennie, ale zawsze mogę, wyjechać stąd najbliższym autobusem.  Spokojnie Jules skończ się już nad sobą użalać - upomniałam sama siebie i poszłam wąską, brukowaną uliczką wzdłuż małych sklepików. Nie były one jakieś nadzwyczajne, ot takie jak w każdym innym miasteczku, czyli tam jakaś mała piekarnia, prowadzona przez malutką rodzinę, obok mały warzywniak, w którym wszystko pochodzi z pola właściciela, już nawet nie wspomnę o małej, rodzinnej kawiarni. Nie wiem co było, w tym miasteczku niezwykłe, ale czułam jakbym znalazła się w domu. Po prostu świetnie, chyba zaczęłam wariować.

Po kilku minutach albo godzinach, naprawdę straciłam rachubę czasu na próbach ustalenia, w jakiej to dziurze się znalazłam. I wiecie co, nie ustaliłam nic! Małe miasteczko, wcale nie było takie małe, więc gdy przeszłam już chyba połowę, byłam kompletnie wykończona i jedyne o czym naprawdę marzyłam to kubek gorącej czekolady, na pobudzenie. Dobrze słyszeliście, kubek gorącej czekolady nie kawy, do której awersje odziedziczyłam chyba po matce, która jej szczerze nienawidziła. Rozejrzałam się wokół siebie i moim oczom ukazała się mała kawiarenka, o kompletnie ordynarnej nazwie - Luccressia . Z zewnątrz wyglądała bardzo ładnie i zachęcająco. Przed kawiarenką, pod czerwonym parawanem, na którym wisiał ogromny, fioletowy szyld z nazwą, stały dwa drewniane i okrągłe stoliczki, przy każdym zastawiona była para krzeseł, których nóżki były, bardzo misternie zdobione. Spojrzałam jeszcze raz w stronę kawiarenki, wzięłam głęboki wdech i poszłam w stronę przeszklonych drzwi. Uchyliłam je delikatnie, wprawiając w ruch mały dzwoneczek, którego zadaniem, było powiadamiać swym dźwiękiem o nadchodzących klientach.  W środku było, było bardzo przyjemnie, ściany pokryte były przyjemną, żółtą tapetą na której wisiały różne obrazy. Lada przy której można było popijać drinka i oglądać telewizje, była zrobiona z cegiełek, o różnych odcieniach pomarańczy i czerwieni. Stoliki i krzesła, które stały na błyszczącej, drewnianej podłodze, były takie same jak na zewnątrz. Zrobiłam duży wdech, po czym moje nozdrza, wypełnił przyjemny zapach jedzenia. Zachęcona podeszłam do lady, przede mną stanęła kelnerka.  Była zupełnie inna, od Amy, była starsza, miała ciemne, czarne włosy, związane  z kok, na czubku głowy. Ubrana była w zwyczajny strój kelnerki, w kolorze ciemnego fioletu. Było w niej coś niezwykłego i nie mówię tu o przeszywających, brązowych oczach ani o grubym, kolorowym make-upie wokół oczu. Raczej chodzi o to jaką tajemniczą i niezwykłą aurę, wokół siebie rozsiewała.

- Co podać? - zapytała, głębokim, słodkim jak miód, głosem

- Poproszę gorącą czekoladę - odparłam, a kelnerka spojrzała na mnie podejrzliwym wzrokiem, który wzbudził we mnie różne emocje. Jak jeszcze tu szłam, miałam zamiar zapytać gdzie jestem, ale ten wzrok, zniszczył wszystkie moje wcześniejsze plany.

- Oczywiście, coś do tego? - powiedziała nadal patrząc na mnie swoim przerażającym wzrokiem, że chciałam krzyknąć jej w twarz ,,Kobieto, co ty do mnie masz!" , lecz opanowałam swoje emocje i tylko pokręciłam przecząco głową, po czym wstałam od lady, biorąc ze sobą kilka ulotek, leżących na niej mając nadzieje, że dowiem się czegoś o miejscu, do którego trafiłam. Usiadłam jak zawsze, przy najdalszym stoliku, choć nie miałam czego się bać, bo bar był pusty, no oprócz dziwnej kelnerki.

***

Od najmłodszych lat, a może od chwili kiedy moja mama zginała w wypadku samochodowym, nie miałam zaufania do ludzi. Pani McCoin mówiła, że to przez to co przeszłam, mam do nich jakiś rodzaj strachu. Może miała racje, wciąż pamiętam pierwsze miesiące, odkąd umarła. W dzień wypadku wracałam podekscytowana, autobusem do domu. Pamiętam nawet, co wywołało tą ekscytacje. Chodziło o chłopaka, moja pierwszą dziecięcą fascynacje. Tak wiem, miałam tylko siedem i pół lat, a zakochałam się w chłopaku. W ogóle, chłopiec o czarnych włosach i równie ciemnych oczach był, nie tylko pierwszym, ale o moim ostatnim zauroczeniem. W końcu, w psychiatryku, nie było czasu i osób nadających się,  na romanse, ale dobra nie o tym była mowa. Gdy wysiadłam, z żółtego autobusu szkolnego, w podskokach poszłam do domu. Pamiętam, że ubrana byłam w białą sukienkę w błękitne groszki, lekko niebieski, rozpinany sweterek oraz w białe pantofelki. Szłam taka radosna oraz kompletnie nieświadoma tragedii. Szybko wchodziłam po schodach, przeskakując co dwa stopnie, aż wreszcie doszłam do naszego mieszkania. Wszystko było takie same, białe ściany, podłoga wyściełana również białymi, kafelkami. Tam samo stała sofa, meble czy zdjęcia, lecz nic nie było takie samo. Coś było inne. Nie było mamy. Myślałam, że po prostu, poszła na zakupy. Zdjęłam pantofelki oraz rozpinany sweterek, a plecak rzuciłam na sofę i wszystko było tak samo jak zawsze. Na początku coś zjadłam, potem zaczęłam odrabiać pracę domową, a później zaczęłam grać w grę na komputerze. Mamy, wciąż nie było, a ja się nie martwiłam, po prostu myślałam, że została dłużej na zakupach lub załatwiała coś na mieście i wtedy zadzwonił dzwonek do drzwi. W progu stał Carlos, bez słów przytulił mnie, a ja poczułam, że płaczę.

Tajemnica JulesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz