W noc Belleteyn novigradzkie ulice płonęły żywym blaskiem,rozbrzmiewały śpiewem, śmiechem i skoczną muzyką. Sunęły przez nie kolorowe, paradne powozy, ciągnięte przez bajecznie wystrojone wierzchowce i bydło. Ku uciesze męskiej części pochodu tancerki w kusych strojach wywijały szpagaty i salta, kręciły biodrami i skakały przez obręcze. Elfy grały na fujarkach wdzięczne melodie Ludu Wzgórz, krasnoludy podśpiewywały basowym chórem wojskowe pieśni.
Istna plejada barw rozświetliła miasto tej nocy.
Motłoch bawił się i jadł, pił i tańczył do białego rana. Skakały dziewki, falowały rozchełstane bluzki, pod bluzkami kształtne półkule. Chłopi żłopali piwsko i artystycznie lali się po pyskach. Dzieciaki jadły cukierki, rzucały w siebie końskim łajnem i dźgały patykami.
Tak ucztował Novigrad, stolica świata.
Co z arystokracją? - zapytacie. Co z monarchią północy? Z cesarzem? Jak oni świętują? Urządzają wielkie bale? Wytaczają najlepsze wino w srebrnych czarkach, przygotowują najrzadsze i najsmaczniejsze mięsiwa na złotych półmiskach?
Jak wyglądają bankiety wysokiego gabarytu, Iris miała się okazję dowiedzieć właśnie na święcie Belleteyn, w piękną, gwieździstą noc.
●
- Iris, Iris... Chucherko z ciebie, kochanie. Żaden nie będzie chciał takiej mizerotki - odezwała się pobłażliwym tonem madame Yvette, gdy wsiedli do karocy.
Ale dziewczyna jej nie słuchała. Wpatrywała się smutno w okno, jakby nieobecna.
Po chwili jednak dotarły do niej słowa ciotki. Boleśnie ugodziły w jej słabą duszę i obudziły falę myśli. Tyle razy słyszała podobne stwierdzenia, że jest za chuda, że nigdy sobie nikogo nie znajdzie z tego powodu, że powinna przytyć, że powoli zaczynała w to wierzyć.
Teraz zamiast w okno, wlepiła wzrok w swoje długie, kościste palce i zaczęła nerwowo strzępić fragment sukni.
Tak minęła jej cała podróż, i ani ciotka, ani matka, ani nawet ojciec nie odważyli się do niej odezwać nim nie dotarli przed rezydencję von Evereców.
●
- Uśmiechnij się, Iris, bo wyglądasz jeszcze gorzej niż zazwyczaj. Chociaż udawaj - szepnął do niej ojciec, gdy przekroczyli próg posiadłości.
Przywitała ich jedna z licznych służek, dygając niezgrabnie, i oznajmiła przesłodzonym tonem, że państwo von Everec zaraz do nich przyjdą.
Gdy tylko odeszła, madame zaczęły snuć swoje tezy.
- Słyszałam, że mają dwóch synów - oznajmiła Yvette - Ach, gdybym tylko była kilkanaście wiosen młodsza...
- Dobrym krokiem byłoby zaaranżowanie mariażu z jednym z nich. Pomijając sercowe rozterki, obu rodom taki obrót spraw przyniósłby wiele korzyści - wtrąciła Eleanor, biorąc łyk ponczu.
Czarnowłosa, do tej pory milcząca, w końcu postanowiła się odezwać. I sprzeciwić.
- A co, jeśli JA nie chcę NIGDY wyjść za mąż?!
- Nie bądź śmieszna, córuś. Każda panna z wielkiego rodu musi zadbać o jego ciągłość. Jeśli nie z własnej woli, to z przymusu i presji ze strony rodziny.
Nim dziewczyna zdążyła jej cokolwiek odpowiedzieć, napiętą atmosferę rozluźniło nadejście gospodarzy przyjęcia.
Dumnych, uśmiechniętych, z wysoko uniesioną gardą.
- Witamy w Everec Manor.
Vincent von Lliannor skinął im lekko głową i otworzył usta, by coś powiedzieć.
- Tak między nami, wasza córka... Iris, prawda? - wyprzedziła go lady von Everec.
- Tak, Iris. O co chodzi? - dziewczyna postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce i nie pozwolić matce ani ciotce wypchnąć się bez własnej woli na ołtarz.
Zapadła chwila milczenia, którą przerwały okrzyki z podwórza.
Wszyscy goście jak na komendę zgromadzili się przy wrotach prowadzących na ogród.
- Olgierd! Witold! - ryknął donośnie Maulgrim von Everec - Samo utrapienie z wami.
Dwóch mężczyzn zwróciło twarze ku niemu, lecz nie schowali szabli i nie przybrali postawy skarconych szczeniąt.
Wyminęli ojca i rozeszli się po rezydencji.
- Zapraszamy spowrotem do środka - rzekła ze stoickim spokojem Zethar von Everec, i zniknęła w cieniu budynku.
Za nią pokolei wszyscy zaproszeni, plotkując ze sobą i wymieniając spostrzeżenia.
Jedynie Iris nie odzywała się do nikogo, lecz rozmyślała. Długo i rozlegle, aż nastał wieczór.
●
Wokół wciąż nie działo się nic wartego uwagi. Hrabianki plotkowały z baronównami, mężczyźni zabawiali je rozmową albo tandetnymi, flirciarskimi tekstami. Panny chichotały, zasłaniając twarzyczki wierzchem dłoni lewej, jak nakazywał powszechny zwyczaj.
Nikt nie jadł, bo to co znalazło się na stole bardziej nadawało się na konkurs o charakterze wizualnym, niż organoleptycznym.
Nikt też nie pił, bo poncz smakował jak rozcieńczona woda perfumowana o zapachu fiołków, a winem, mimo jego doskonałego rocznika, szybko można było się upić.
Tak więc nie pozostało nic innego jak siedzieć i czekać, jak ta cała maskarada się skończy.
- Iris von Lliannor? - dźwięk tego głosu orzeźwił jej myśli. Zdziwiona podniosła wzrok.
Stał przed nią dość wysoki, względnie przystojny mężczyzna. Miał sporo blizn, a za pasem trzymał szablę.
To jeden z braci von Everec - pomyślała - Nie mam pojęcia który, a nie chcę palnąć głupoty...
- Tak? - powiedziała ostatecznie, nie spuszczając wzroku z twarzy rozmówcy.
- Chodź za mną.
●
Zapach brzóz, sosen, gnijącego listowia, ściółki, rosy, wierzb, dębów, żywicy, zbutwiałego drewna, gruntu, wilczych jagód i fiołków mieszał się z wonią wierzb, jarzębiny, grabów, jemioły, klonów, rozkładających się niedaleko szczątek lisa, kaczeńców, tulipanów i poziomek.
Oprócz tych charakterystycznych pachnideł nozdrza chłonęły nieskazitelną świeżość.
- Olgierd?
- Hm?
- To na pewno dobry pomysł?
- Ba.
Między drzewami coś załopotało.
Mężczyzna nakazał dziewczynie ciszę i mocniej ścisnął w rękach kuszę. Załadował bełt. I nasłuchiwał.
Wiatr. Szelest liści. Znowu wiatr. W krzakach drące się kawki.
Znajomy, nasilający się łomot.
Kusza przyciśnięta do piersi.
Zza grubego pnia wyłania się z wibrującym rykiem wielka, owłosiona kreatura.
Niedźwiedź staje na łapach i rzuca się na mężczyznę niczym wściekły skalny troll.
Bełt przecina powietrze, skórę,warstwę tłuszczu, wżera się w mięśnie.
Chwilowa niepewność, a potem błogie uczucie ulgi.
Lecz to tylko chwila.
Potwór, jakby rozerwane ciało było dla niego zaledwie draśnięciem, powala Olgierda nim ten zdążył przeładować broń.
Sparaliżowana ze strachu dziewczyna nie śmiała się ruszyć.
Leśne uroczysko zmieniło się w przerażającą klatkę. Stworzenia drwiły z niej.
Cofnęła się do tyłu, lecz napotkała opór. Pień drzewa.
Nie miała czasu by się wspinać, a przede wszystkim nie potrafiła.
Nie chciała też, psiakrew, uciekać! Kim by była, zostawiając nieprzytomnego von Evereca na pastwę krwiożerczego potworzyska?
Korzystając z bezruchu monstrum, błyskawicznie chwyciła kuszę. Chyba strach sprawił, że przeładowała ją, wycelowała i wystrzeliła nim bestia zdążyła pazurami rozerwać jej gardło.
Niedźwiedź padł martwy tuż przed jej czarnymi ciżemkami.
Przełknęła głośno ślinę, nadal czując buzującą w niej adrenalinę i strach.
Las znów stał się miły i urokliwy, znikły wyimaginowane przez przerażenie więzy.
Dziewczę uklękło przy młodym von Everecu, próbując ocucić go zwilżoną w strumyczku chustą.
CZYTASZ
Heart of stone
FanfictionAmatorskie fanfiction przedstawiające alternatywę historii Iris i Olgierda, z pełną obsadą nowych, wymyślonych całkowicie przeze mnie postaci, jak i tych, do których prawo ma CDProjekt Red. Opowiadanie inspirowane głównie dodatkiem do gry Wiedźmin 3...