Amatorskie fanfiction przedstawiające alternatywę historii Iris i Olgierda, z pełną obsadą nowych, wymyślonych całkowicie przeze mnie postaci, jak i tych, do których prawo ma CDProjekt Red.
Opowiadanie inspirowane głównie dodatkiem do gry Wiedźmin 3...
Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Nie miała pojęcia ile czasu minęło odkąd z Olgierdem niepostrzeżenie wymknęli się z bankietu i zapuścili w puszczę, ale wokół polany zrobiło się już niemal całkowicie ciemno, a jedynym światłem był łypiący na polanę zza chmur księżyc. Von Everec siedział naprzeciw niej, nieprzejęty otartą skronią i twarzą utytłaną w ziemi. Jak to mężczyzna. Co jakiś czas słyszeli wyjców, albo dziki. Niedźwiedzi nie, albo po prostu nie chcieli słyszeć. Przynajmniej Iris. Nie przymierzali się do szybkiego powrotu, bo ani gościńca w tej ciemnocie nie ujrzysz, ani jak już dotrą nie zastaną pochwał i wynagrodzeń za swawolne wyprawy. Iris sama już nie wiedziała dlaczego się zgodziła. To było zupełnie wbrew jej postawie. Ułożona, rozsądna, znająca maniery i umiejętność wyznaczania własnych granic - tak postrzegała ją rodzina i ona sama. A teraz? Zamiast siedzieć w ciepłej posiadłości, przy stole, słuchawszy narzekać ciotki i sącząc ohydny poncz, trzęsie się z zimna na pieńku, z pantoflami uwalonymi błotem i trawą. Sam cud i miód, powiadam. Nie zdziwię się, psiajucha, jak zrugają mnie za to matka z ojcem, powiedziała do siebie w myślach. Oj, nie zdziwię się. Sama siebie za to karcę. A Olgierd? Psia jego mać i tych wszystkich von Evereców! Skrzywiła się machinalnie w stronę mężczyzny, pocierając bladymi dłońmi zmartwiałe od chłodu ramiona. Chyba zauważył i jeden i drugi gest, ale zamiast okazać się dobrze wychowanym szlachcicem, dał dowód, że jest po prostu snobem i wybitnym egoistą. Nie zrobił kompletnie nic, poza tym, że samoczynnie poprawił swój futrzany płaszcz. Dziewczyna oparła się wygodnie o pień i spróbowała zasnąć. Jak łatwo się domyślić, ta rozpaczliwa próba odnalezienia równowagi zakończyła się sromotną klęską. Plecy miała obtarte, była pogryziona przez moskity, muchy i mrówki, a zimno przesiąkało ją już wręcz na wskroś, tak jak płatki pogrzebowej chryzantemy. Jakże żałowała, że wolała udać się na eskapadę do lasu, która mogła zakończyć się o wiele gorzej, niżeli siedzieć na nudnym przyjęciu z okazji Belleteyn. Zapowiada się długa noc, westchnęła cichutko pod nosem. ● -Śpisz? -Co? Ja? Nie. Czuwam. -Miałeś zamknięte oczy. -Ale nie spałem. -Niech ci już będzie. Sama była strasznie śpiąca i strudzona, ale przerażała ją wizja nocy w lesie. W otoczeniu, bliższym lub dalszym, wilków, dzikich psów, nocnych zmor, mglaków, północnic czy błędnych ogników. Miała zamiar nie zmrużyć oka do bladego świtu, trwając na niewygodnym pieńku z naładowaną kuszą, czyhając na jak najmniejszy szmer, by w razie zagrożenia nie polegać jedynie na kończynach i tym, co akurat znajdzie się pod ręką. Jasna, księżycowa poświata spływała na polanę przez pryzmat koron nielicznych drzew i konarów. Mimo to nadal panowała bezkresna, niepokojąca ciemność. - Po co mnie tutaj zabrałeś? - zapytała. Trapiło ją to od samego początku, ale jakoś nie potrafiła zdobyć się na to, by w końcu o to spytać. Długo czekała na odpowiedź. Zdążyła zebrać chrust do ogniska, rozniecić je i ogrzać zmarznięte ciało. - Nie znasz Witolda. - Twojego brata? - Tak. Nie znasz go. - Widziałam go dziś w rezydencji. - Nie o to mi chodzi. Nie znasz go jako człowieka, nie wiesz jaki jest, jak reaguje na różne bodźce, czy myśli racjonalnie, czy jest zbyt porywczy. - A jaki jest? - To zbyt dużo do tłumaczenia i nadto do pojęcia jak na jedną noc. Może kiedyś się dowiesz, może nie. Czas pokaże. ● W samym środku nocy zbudziły ich nawoływania, ujadanie psów i tętent końskich kopyt. Dźwięki dochodziły od strony traktu, coraz bardziej się wzmagając. - Nie ma sensu w nieskończoność odwlekać nieuniknionego. Szukają nas, nie każmy im dalej zapuszczać się w gąszcz i okrzykami budzić nocnych zjaw - powiedziała półgłosem Iris. Olgierd skinął jej tylko głową. Wraz zebrali wszystko co mieli i poczęli przedzierać się między drzewami, w kierunku drogi, skąd docierały odgłosy. ● - Iris, dziecko! Gdzieś ty zniknęła? Naraz byłaś, a gdy odwróciłam wzrok ponownie, znikłaś jak ognik, przepadłaś niczym płotka w ogromnym oceanie. Mówże, dziewczyno! Tłumacz się! - zrugała ją rodzicielka. Głos jej był piskliwy, brzmiał sztucznie, jakby był nędzną imitacją gry scenicznej. Tak w rzeczywistości było. Eleanor von Lliannor nazbyt nie dbała o odczucia jej jedynej latorośli, a moralizujące kazania prawiła tylko na pokaz. Liczyło się dla niej jedynie nieskazitelne mienie rodu. Była kobietą nieprzystępną,zapatrzoną we własne idee i koncepcje, a przy tym nieudolną aktorką. - To już nie dziecko, pouczenia i banalne kary na nic się zdadzą. Tu trzeba twardej ręki, niekoniecznie kobiecej. I niekoniecznie twojej, najdroższa, bo zasklepiasz w naszym dziecku istotnie swe najgorsze cechy - dołączył się Vincent. - Uważasz więc, że to ja popełniam błąd wychowawczy? O, nie, najmilszy, to TY ciągle zwracasz Iris przeciwko mnie! Uwypuklasz same moje wady, poniżasz i moralizujesz. - Mówisz teraz o niczym, kochanie. Nie zbaczaj z tematu naszej córki na rzecz swoich mało istotnych w tej chwili problemów. - Mogę już odejść? - wtrąciła Iris, korzystając z przerwy w komentarzach. Nie doczekała się odpowiedzi. Oboje rodzicieli patrzyło po sobie wilkiem, fukali jeden przez drugiego, nie zauważyli nawet gdy ich córka wyszła. Wędrowała korytarzami i schodami domostwa lekko i szybko jak upiór. Chciała jak najprędzej znaleźć się w swojej komnacie, zerwać z siebie jedwabie, atłasy i batysty, ostygnąć w chłodnej źródlanej wodzie, utopić w niej smutki. Marzyła o relaksie i wolnej chwili na ułożenie myśli. ● Przy stajniach, w półmroku, przyuważył Witolda. Mężczyzna jak zwykle miał na twarzy ten sam, drwiący uśmiech i przybraną nonszalancką pozę. Olgierda, delikatnie mówiąc, niesamowicie to wkurwiało. - No, i co? Zaciągnąłeś ją na sianko? - krzyknął, z trudem powstrzymując się od parsknięcia śmiechem. - Spierdalaj - rzucił mu w odpowiedzi, zaciskając pięści. - Nie bądź taki niemiły, braciszku. Wystarczyło powiedzieć, żebym trzymał się od Iris z daleka, zamiast ją porywać. - Łasić możesz się do chłopek ze wsi, podrzędnych kurew i parchatych żebraczek. Nie do arystokratki. Twoje końskie zaloty nie zrobią na niej wrażenia, oszczędziłem ci wstydu, powinieneś być mi wdzięczny. - A, to dobre! Olgierd von Everec, mój brat rodzony, arcymistrz flirtu i niepokonany zdobywca SZLACHECKICH serc. Mów mi więcej, chętnie posłucham jaki status wypracowałeś u naszej pięknej Iris. - Ona nie jest żadną ulicznicą, do której wystarczy szepnąć kilka ładnych słówek i pozwoli ci się wziąć choćby na łysym głazie. - Oj, bracie... Każda kobieta jest taka sama i pragnie tego samego. Nawet najpiękniejsze i najmądrzejsze dziewczę dąży jedynie do ślubu i dzieciaków. Nie ma wyjątków, wierz mi. Olgierd nie mógł już dłużej tego słuchać. Witold jak zwykle pierdzielił swoje farmazony, sam pewnie dobrze nie wiedział o czym tak w ogóle mówi. Co on może wiedzieć o kobietach, skoro miał do czynienia tylko z wieśniaczkami, czy byle jakimi dziwkami? Nie warto go słuchać, powtarzał sobie Olgierd. A mimo to ciągle toczył zażartą wojnę ze swoimi myślami, które uparcie chciały wbić mu swoje racje na temat tego, CO poczuł do niezwykle urodziwej dziedziczki możnego rodu Lliannor. ● Iris przesiedziała całą noc w pozycji embrionalnej, ani na sekundę nie zmrużywszy oka. Przysłuchiwała się rozmowie rodziców, która odbywała się w pokoju obok. W skrócie, wynikało z niej, iż za niecały miesiąc stanie się dumną panią von Everec, żoną Witolda von Evereca. Nie cieszyła się z tego powodu. Ba, nawet można rzec, że to najgorsza rzecz o jakiej dowiedziała się w ciągu ostatniej doby. Nie robiło jej różnicy z którym von Everecem ostatecznie stanie przed ołtarzem, by złożyć wieczystą przysięgę miłości i wierności. Skoro nie znała ani jednego ani drugiego, to nie grało to żadnej ważnej roli. Raczej zmartwiła się samym faktem, że ten mariaż będzie rychłym końcem jej wolności i początkiem czegoś zupełnie nowego, co niektórzy zwykli zywać dojrzałością, bądź dorosłością. Kiedyś zdarzało jej się marzyć o ofirskim księciu na białym rumaku, ogromnym zamku w Zerrikanii, miliardzie służących, diamentowej kolii... Teraz nie zatapiała się już w swoim utopijnym światku. Porzuciła urojenia i stanęła naprzeciw okrutnej rzeczywistości. A rzeczywistość, która malowała się wokół niej, skrupulatnie unicestwiała każdy przejaw wolności i marzeń. Mimo wszystko nigdy nie chciała zamienić się miejscem w życiu z jakąś głupawą wieśniaczką, by noc w noc dać się bestialsko rżnąć równie głupawemu mężowi, pasać świnie i doić krowy. A w dodatku śmierdzieć gnojem i paszą. Wizja złotej przyszłości u boku wpływowego męża, w wielkiej posiadłości z pięknym ogrodem była jej znacznie milsza i bliższa. ● - Olgierdzie - powiedziała pani von Everec, nabierając sałatki na srebrne sztućcce. - Tak, matko? - Rozalia van Pierre wkrótce nas odwiedzi. - Roza? Po co? - w jego głosie zabrzmiał cień irytacji. W głowie za to przejawiły się szczątki wspomnień. Pulchniutka, złotowłosa ślicznotka. Oczy zielone jak szmaragdy, różowy tulipan wpięty we włosy, nazbyt falbaniasta sukienka. - Razem z matką przybędą w odwiedziny. - Z czystej tęsknoty? - Niezupełnie. Rozalia zostanie wkrótce twoją żoną, więc z panią van Pierre musimy omówić szczegóły uroczystości, a wy w tym czasie... - Chyba sobie kpisz, matko. Nie będę się z nią żenił, choćby nawet sam Wszechmogący próbował zmusić mnie do tego siłą. - Rozalia jest doskonałą partią. - A ja mam gdzieś te zasrane partie i podziały hierarchiczne. Nie będę się z nią żenił, możesz odwołać wizytę. - Słuchaj, ożenisz się z Rozalią, spłodzisz jej potomka, a potem możesz robić co ci się żywnie podoba, rozumiesz? - Adoptujcie dzieciaka skoro o niego tu chodzi i oszczędźcie mi tych wszystkich przykrości. - To musi być krew z krwi, kość z kości. Nie godzi się nadawać przypadkowej sierocie tytułów szlacheckich! - Nie obchodzi mnie to. Odwołaj wizytę, a ja idę spać. - Olgierdzie. - Idę spać. ● Amarantowe Wzgórze, dwie postacie w bladym świetle księżyca, migocące gwiazdy. Wysoki, rudowłosy mężczyzna i kobieta. Czarnowłosa, o ostrych, arystokratycznych rysach. Objęci, upojeni swoją obecnością. Szczęśliwi. - Kocham cię... - szepcą do siebie. - Kocham cię - szepce wiatr, zające, drzewa, łąki. Atmosfera przypomina sielankę. Jednak po chwili, cicho, wręcz niezauważalnie, ku parze kochanków przemyka się ogromny smok o łuskach czarnych, jakby utoczonych w smole. Księżyc przybiera barwę krwi. Krew. Wszędzie krew. Dużo krwi. ● - Ughh... To było... dziwne... - stwierdziła nieprzytomnie Iris, po czym ponownie oddała się w ramiona rudowłosej królowej Mab, władczyni sennych pragnień.