II

201 37 0
                                    

Nie miała pojęcia ile czasu minęło odkąd z Olgierdem niepostrzeżenie wymknęli się z bankietu i zapuścili w puszczę, ale wokół polany zrobiło się już niemal całkowicie ciemno, a jedynym światłem był łypiący na polanę zza chmur księżyc

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Nie miała pojęcia ile czasu minęło odkąd z Olgierdem niepostrzeżenie wymknęli się z bankietu i zapuścili w puszczę, ale wokół polany zrobiło się już niemal całkowicie ciemno, a jedynym światłem był łypiący na polanę zza chmur księżyc.
Von Everec siedział naprzeciw niej, nieprzejęty otartą skronią i twarzą utytłaną w ziemi. Jak to mężczyzna.
Co jakiś czas słyszeli wyjców, albo dziki. Niedźwiedzi nie, albo po prostu nie chcieli słyszeć. Przynajmniej Iris. Nie przymierzali się do szybkiego powrotu, bo ani gościńca w tej ciemnocie nie ujrzysz, ani jak już dotrą nie zastaną pochwał i wynagrodzeń za swawolne wyprawy.
Iris sama już nie wiedziała dlaczego się zgodziła. To było zupełnie wbrew jej postawie. Ułożona, rozsądna, znająca maniery i umiejętność wyznaczania własnych granic - tak postrzegała ją rodzina i ona sama. A teraz? Zamiast siedzieć w ciepłej posiadłości, przy stole, słuchawszy narzekać ciotki i sącząc ohydny poncz, trzęsie się z zimna na pieńku, z pantoflami uwalonymi błotem i trawą.
Sam cud i miód, powiadam.
Nie zdziwię się, psiajucha, jak zrugają mnie za to matka z ojcem, powiedziała do siebie w myślach. Oj, nie zdziwię się. Sama siebie za to karcę. A Olgierd? Psia jego mać i tych wszystkich von Evereców!
Skrzywiła się machinalnie w stronę mężczyzny, pocierając bladymi dłońmi zmartwiałe od chłodu ramiona.
Chyba zauważył i jeden i drugi gest, ale zamiast okazać się dobrze wychowanym szlachcicem, dał dowód, że jest po prostu snobem i wybitnym egoistą.
Nie zrobił kompletnie nic, poza tym, że samoczynnie poprawił swój futrzany płaszcz.
Dziewczyna oparła się wygodnie o pień i spróbowała zasnąć.
Jak łatwo się domyślić, ta rozpaczliwa próba odnalezienia równowagi zakończyła się sromotną klęską.
Plecy miała obtarte, była pogryziona przez moskity, muchy i mrówki, a zimno przesiąkało ją już wręcz na wskroś, tak jak płatki pogrzebowej chryzantemy.
Jakże żałowała, że wolała udać się na eskapadę do lasu, która mogła zakończyć się o wiele gorzej, niżeli siedzieć na nudnym przyjęciu z okazji Belleteyn.
Zapowiada się długa noc, westchnęła cichutko pod nosem.

-Śpisz?
-Co? Ja? Nie. Czuwam.
-Miałeś zamknięte oczy.
-Ale nie spałem.
-Niech ci już będzie.
Sama była strasznie śpiąca i strudzona, ale przerażała ją wizja nocy w lesie. W otoczeniu, bliższym lub dalszym, wilków, dzikich psów, nocnych zmor, mglaków, północnic czy błędnych ogników.
Miała zamiar nie zmrużyć oka do bladego świtu, trwając na niewygodnym pieńku z naładowaną kuszą, czyhając na jak najmniejszy szmer, by w razie zagrożenia nie polegać jedynie na kończynach i tym, co akurat znajdzie się pod ręką.
Jasna, księżycowa poświata spływała na polanę przez pryzmat koron nielicznych drzew i konarów.
Mimo to nadal panowała bezkresna, niepokojąca ciemność.
- Po co mnie tutaj zabrałeś? - zapytała. Trapiło ją to od samego początku, ale jakoś nie potrafiła zdobyć się na to, by w końcu o to spytać.
Długo czekała na odpowiedź. Zdążyła zebrać chrust do ogniska, rozniecić je i ogrzać zmarznięte ciało.
- Nie znasz Witolda.
- Twojego brata?
- Tak. Nie znasz go.
- Widziałam go dziś w rezydencji.
- Nie o to mi chodzi. Nie znasz go jako człowieka, nie wiesz jaki jest, jak reaguje na różne bodźce, czy myśli racjonalnie, czy jest zbyt porywczy.
- A jaki jest?
- To zbyt dużo do tłumaczenia i nadto do pojęcia jak na jedną noc. Może kiedyś się dowiesz, może nie. Czas pokaże.

W samym środku nocy zbudziły ich nawoływania, ujadanie psów i tętent końskich kopyt.
Dźwięki dochodziły od strony traktu, coraz bardziej się wzmagając.
- Nie ma sensu w nieskończoność odwlekać nieuniknionego. Szukają nas, nie każmy im dalej zapuszczać się w gąszcz i okrzykami budzić nocnych zjaw - powiedziała półgłosem Iris.
Olgierd skinął jej tylko głową. Wraz zebrali wszystko co mieli i poczęli przedzierać się między drzewami, w kierunku drogi, skąd docierały odgłosy.

- Iris, dziecko! Gdzieś ty zniknęła? Naraz byłaś, a gdy odwróciłam wzrok ponownie, znikłaś jak ognik, przepadłaś niczym płotka w ogromnym oceanie. Mówże, dziewczyno! Tłumacz się! - zrugała ją rodzicielka. Głos jej był piskliwy, brzmiał sztucznie, jakby był nędzną imitacją gry scenicznej.
Tak w rzeczywistości było. Eleanor von Lliannor nazbyt nie dbała o odczucia jej jedynej latorośli, a moralizujące kazania prawiła tylko na pokaz.
Liczyło się dla niej jedynie nieskazitelne mienie rodu.
Była kobietą nieprzystępną,zapatrzoną we własne idee i koncepcje, a przy tym nieudolną aktorką.
- To już nie dziecko, pouczenia i banalne kary na nic się zdadzą. Tu trzeba twardej ręki, niekoniecznie kobiecej. I niekoniecznie twojej, najdroższa, bo zasklepiasz w naszym dziecku istotnie swe najgorsze cechy - dołączył się Vincent.
- Uważasz więc, że to ja popełniam błąd wychowawczy? O, nie, najmilszy, to TY ciągle zwracasz Iris przeciwko mnie! Uwypuklasz same moje wady, poniżasz i moralizujesz.
- Mówisz teraz o niczym, kochanie. Nie zbaczaj z tematu naszej córki na rzecz swoich mało istotnych w tej chwili problemów.
- Mogę już odejść? - wtrąciła Iris, korzystając z przerwy w komentarzach.
Nie doczekała się odpowiedzi.
Oboje rodzicieli patrzyło po sobie wilkiem, fukali jeden przez drugiego, nie zauważyli nawet gdy ich córka wyszła.
Wędrowała korytarzami i schodami domostwa lekko i szybko jak upiór. Chciała jak najprędzej znaleźć się w swojej komnacie, zerwać z siebie jedwabie, atłasy i batysty, ostygnąć w chłodnej źródlanej wodzie, utopić w niej smutki.
Marzyła o relaksie i wolnej chwili na ułożenie myśli.

Przy stajniach, w półmroku, przyuważył Witolda.
Mężczyzna jak zwykle miał na twarzy ten sam, drwiący uśmiech i przybraną nonszalancką pozę.
Olgierda, delikatnie mówiąc, niesamowicie to wkurwiało.
- No, i co? Zaciągnąłeś ją na sianko? - krzyknął, z trudem powstrzymując się od parsknięcia śmiechem.
- Spierdalaj - rzucił mu w odpowiedzi, zaciskając pięści.
- Nie bądź taki niemiły, braciszku. Wystarczyło powiedzieć, żebym trzymał się od Iris z daleka, zamiast ją porywać.
- Łasić możesz się do chłopek ze wsi, podrzędnych kurew i parchatych żebraczek. Nie do arystokratki. Twoje końskie zaloty nie zrobią na niej wrażenia, oszczędziłem ci wstydu, powinieneś być mi wdzięczny.
- A, to dobre! Olgierd von Everec, mój brat rodzony, arcymistrz flirtu i niepokonany zdobywca SZLACHECKICH serc. Mów mi więcej, chętnie posłucham jaki status wypracowałeś u naszej pięknej Iris.
- Ona nie jest żadną ulicznicą, do której wystarczy szepnąć kilka ładnych słówek i pozwoli ci się wziąć choćby na łysym głazie.
- Oj, bracie... Każda kobieta jest taka sama i pragnie tego samego. Nawet najpiękniejsze i najmądrzejsze dziewczę dąży jedynie do ślubu i dzieciaków.
Nie ma wyjątków, wierz mi.
Olgierd nie mógł już dłużej tego słuchać. Witold jak zwykle pierdzielił swoje farmazony, sam pewnie dobrze nie wiedział o czym tak w ogóle mówi.
Co on może wiedzieć o kobietach, skoro miał do czynienia tylko z wieśniaczkami, czy byle jakimi dziwkami?
Nie warto go słuchać, powtarzał sobie Olgierd.
A mimo to ciągle toczył zażartą wojnę ze swoimi myślami, które uparcie chciały wbić mu swoje racje na temat tego, CO poczuł do niezwykle urodziwej dziedziczki możnego rodu Lliannor.

Iris przesiedziała całą noc w pozycji embrionalnej, ani na sekundę nie zmrużywszy oka. Przysłuchiwała się rozmowie rodziców, która odbywała się w pokoju obok.
W skrócie, wynikało z niej, iż za niecały miesiąc stanie się dumną panią von Everec, żoną Witolda von Evereca.
Nie cieszyła się z tego powodu. Ba, nawet można rzec, że to najgorsza rzecz o jakiej dowiedziała się w ciągu ostatniej doby.
Nie robiło jej różnicy z którym von Everecem ostatecznie stanie przed ołtarzem, by złożyć wieczystą przysięgę miłości i wierności. Skoro nie znała ani jednego ani drugiego, to nie grało to żadnej ważnej roli.
Raczej zmartwiła się samym faktem, że ten mariaż będzie rychłym końcem jej wolności i początkiem czegoś zupełnie nowego, co niektórzy zwykli zywać dojrzałością, bądź dorosłością.
Kiedyś zdarzało jej się marzyć o ofirskim księciu na białym rumaku, ogromnym zamku w Zerrikanii, miliardzie służących, diamentowej kolii... Teraz nie zatapiała się już w swoim utopijnym światku.
Porzuciła urojenia i stanęła naprzeciw okrutnej rzeczywistości.
A rzeczywistość, która malowała się wokół niej, skrupulatnie unicestwiała każdy przejaw wolności i marzeń.
Mimo wszystko nigdy nie chciała zamienić się miejscem w życiu z jakąś głupawą wieśniaczką, by noc w noc dać się bestialsko rżnąć równie głupawemu mężowi, pasać świnie i doić krowy. A w dodatku śmierdzieć gnojem i paszą.
Wizja złotej przyszłości u boku wpływowego męża, w wielkiej posiadłości z pięknym ogrodem była jej znacznie milsza i bliższa.

- Olgierdzie - powiedziała pani von Everec, nabierając sałatki na srebrne sztućcce.
- Tak, matko?
- Rozalia van Pierre wkrótce nas odwiedzi.
- Roza? Po co? - w jego głosie zabrzmiał cień irytacji. W głowie za to przejawiły się szczątki wspomnień.
Pulchniutka, złotowłosa ślicznotka. Oczy zielone jak szmaragdy, różowy tulipan wpięty we włosy, nazbyt falbaniasta sukienka.
- Razem z matką przybędą w odwiedziny.
- Z czystej tęsknoty?
- Niezupełnie. Rozalia zostanie wkrótce twoją żoną, więc z panią van Pierre musimy omówić szczegóły uroczystości, a wy w tym czasie...
- Chyba sobie kpisz, matko. Nie będę się z nią żenił, choćby nawet sam Wszechmogący próbował zmusić mnie do tego siłą.
- Rozalia jest doskonałą partią.
- A ja mam gdzieś te zasrane partie i podziały hierarchiczne. Nie będę się z nią żenił, możesz odwołać wizytę.
- Słuchaj, ożenisz się z Rozalią, spłodzisz jej potomka, a potem możesz robić co ci się żywnie podoba, rozumiesz?
- Adoptujcie dzieciaka skoro o niego tu chodzi i oszczędźcie mi tych wszystkich przykrości.
- To musi być krew z krwi, kość z kości. Nie godzi się nadawać przypadkowej sierocie tytułów szlacheckich!
- Nie obchodzi mnie to. Odwołaj wizytę, a ja idę spać.
- Olgierdzie.
- Idę spać.

Amarantowe Wzgórze, dwie postacie w bladym świetle księżyca, migocące gwiazdy. Wysoki, rudowłosy mężczyzna i kobieta.
Czarnowłosa, o ostrych, arystokratycznych rysach.
Objęci, upojeni swoją obecnością. Szczęśliwi.
- Kocham cię... - szepcą do siebie.
- Kocham cię - szepce wiatr, zające, drzewa, łąki.
Atmosfera przypomina sielankę.
Jednak po chwili, cicho, wręcz niezauważalnie, ku parze kochanków przemyka się ogromny smok o łuskach czarnych, jakby utoczonych w smole.
Księżyc przybiera barwę krwi.
Krew. Wszędzie krew. Dużo krwi.

- Ughh... To było... dziwne... - stwierdziła nieprzytomnie Iris, po czym ponownie oddała się w ramiona rudowłosej królowej Mab, władczyni sennych pragnień.

Heart of stoneOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz