Rozdział 2

81 5 1
                                    

27 dzień Ostatniego Siewu, Morndas, 433 rok 3 ery, roku Akatosha (później).

Nie mogąc nic zrobić, postanowiłam się rozejrzeć po pomieszczeniu. Chodziło mi głównie o upewnienie, czy wzięłam wszystko. Znalazłam krótki miecz. No coż, przez pewien czas mi wystarczy, a wtedy kupie sobie dwa miecze, albo sztylet...

Gdy już nic więcej nie znalazłam, zaczęłam badać ściany w poszukiwaniu pustej przestrzeni, będącej najprawdopodobniej zapowiedzią ukrytego pomieszczenia. Nie chciałam wracać do celi, to by mi nie pomogło. Gdy kończyłam sprawdzać ostatnią ścianę, przedostania została rozbita, a z wyrywy wyleciały szczury wielkości małego psa.

Szybko się z nimi uporałam. Nie byłam jednak zadowolona. Cięcia nie były czyste, mimo że miecz był bardzo dobrze naostrzony. Skrzywiłam się widząc moją mała porażkę. Pięć dni bez ruchu już cię osłabia moja droga?, słyszałam drwiny moicvg kuzyneczek. Szybko odgoniłam te myśli i postanowiłam zobaczyć co jest za ścianą. Znajdowały się tam szkielety, kilka kufrów (znalazłam trzy wytrychy i pietnaście septimów!) i łuk ze strzałami. W skrzyniach, które otworzyłam wytrychem były zardzewiałe topory i obuchy, których nie brałam. Koło strzał leżały kości, na których wisiała lekka zbroja. Ubrałam ją. Pasowała idealnie. Jednak czułam się dziwnie jako hiena cmentatna. Kim byli ci ludzie? Przechodziły mnie dreszcze jak pomyślę, że jeszcze kilka minut temu ta zbroja okrywała czyjeś szczątki. Do tej pory, skóra okrywająca moje ciało leżała zawsze tylko na mnie. Nie licząc zwierząt, których została ściągnięta.

Rozejrzałam się po pomieszczeniu i znalazłam drzwi, a obok zwłoki maga, przy których był kostur i klucz. "Pożyczyłam" sobie broń licząc, że sprzedawca da mi za niego przynajmniej sto sztuk złota. Mimo wszystko jednak muszę na czymś zarobić, a jemu i jego rodzinie już się nie przyda. Kluczem natomiast otworzyłam drzwi.

Znalazłam się w zupełnie nowym otoczeniu. Już nie było ciemno, a jedynym światłem były zostawione pochodnie lub małe ogniska.

Gobliny.

Tylko one mieszkają w jaskiniach, bo Dwemerzy nie istnieją, tak samo jak śnieżne elfy. Zmarli dawno temu jeszcze przed drugą, a może nawet pierwszą erą... W każdym razie zaczęłam się skradać z napiętym łukiem na wypadek starcia.

Po drodze znalazłam rubin, topaz oraz szafir, niestety wszystkie ze skazą, samorodek złota, kolejne septimy i wytrychy. Stawałam się coraz bogatsza...

Kolejne ognisko.

Tym razem ktoś przy nim był. Wycelowałam i... puściłam strzałę. Trafiła idealnie w głowę. Odetchnęłam głebiej by uspokoić oddech na wypadek kolejnych strzałów. Musiałam być skupiona. Jednak zapachy gobliniej zupy wydobywające się z głębi jaskiń, nie zachęcały. Goblin osunął się z krzesła, na którym siedział, ukazując kolejne, a na nim najpiękniejszą rzecz jaką dzisiaj widziałam zaraz po: możliwości uzyskania wolności, wytrychach, lekkiej zbroi, sztylecie i parunastu sztukach septimów. To był moździerz i tłuczek nowicjusza, w którym tworzy się mikstury!

Alchemią parały się prababka i babka. Ja zaś tylko podglądałam mistrzynie przy pracy. Zestaw był gliniany, prosty. Najwyraźniej jego były właściciel nie mógł sobie pozowlić na nic wiecej lub potrzebował szybko nowego. Na najbliższe potrzeby wystarczy. Jeszcze tylko trochę pszenicy i będę ustawiona. Z resztą bałam się eobić cokolwiek poza miksturami uzdrawiającymi. Alchemia jest groźna, a ja nie chcę wysadzić siebie albo uniemożliwić sobie oddychanie na najbliższą wieczność.

Rozejrzałam się dookoła sprawdzając, czy jestem sama. Po drodze zdobyłam kilka kapeluszy sromotnika smrodliwego, grzybów mogilnych i grzybów ognika. Nie byłam pewna ich efektów. Zdecydowanie muszę kupić tablicę składników.

OblivionOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz