W szkole uczyliśmy się kiedyś o dinozaurach, ale tylko dwie czy trzy lekcje. Kompletnie nie rozumiałam świata tych stworzeń. Nie umiałabym ich nazwać po gatunku, zresztą nie wiem, czy tutaj w ogóle można rozróżnić gatunki, jakie istniały miliardy temu - przecież tutejsze dinozaury to zmiechy.
Z odrętwienia wyrwał mnie głośny skrzek. Zielone stworzenie z długim pyskiem i wielkimi skrzydłami usiadło an brzegu gniazda i popatrzyło na mnie złowrogo.
Było dwa razy większe ode mnie, a przeczuwałam, że i tak należało do mniejszych dinozaurów.
- Nic ci nie zrobię, głupku - mruknęłam - Ani twoim dzieciom.
Spojrzałam na miękkie jaja, od których byłam wyższa o niecałą głowę.
- Chociaż, jeśli coś mi zrobisz, to zrzucę te twoje jajeczka i nie będzie ci wesoło.
Nie wiem, czy stworzenie zrozumiało moje słowa, ale jego kolejny skrzek był jeszcze głośniejszy i jeszcze bardziej przerażający.
Nagle usłyszałam ryk, z którym nic nie mogło się równać. Przy nim skrzek owego marnego "ptaszka" był dosłownie niczym. Ten ryk wstrząsnął dosłownie wszystkim, a echo jeszcze go spotęgowało.
Zielony "ptak" aż podskoczył i wzleciał kilka metrów w górę.
Korzystając z tego, że odwrócił ode mnie uwagę, chwyciłam jedno jajo, położyłam się na nim, chwyciłam mocno i wyskoczyłam.
Usłyszałam tylko ten obrzydliwy skrzek.
A potem świst w uszach i mocne bicie serca. Adrenalina podskoczyła mi w ciągu sekundy. Teraz spadałam i spadałam, coraz szybciej.
W końcu uderzyłam o podłoże. Mimo, że jajo podziało prawie jak trampolina, to poczułam ból w całym ciele. Przez sekundę bolało mnie dosłownie wszystko, potem już tylko głowa i kręgosłup. Wylądowałam w ohydnej brei, wśród której zauważyłam martwy zarodek dinozaura, którego widok przyprawił mnie o mdłości. Nie namyślając się wiele, chwyciłam swój plecak i sztylet - tylko jeden, drugi wypadł mi podczas lotu - po czym zaczęłam biec, najszybciej jak potrafiłam.
Gdzieś w krzakach obok mnie coś przebiegło, nie wiem, czy był to trybut, czy zmiech, ale nie zwracałam na to uwagi. Biegłam tak szybko, że po chwili moje płuca zaczęły odmawiać posłuszeństwa. To wszystko - stres, wysiłek, strach, zmęczenie - złożyło się na to, że chyba chwilowo zabrakło mi tlenu. Zakręciło mi się w głowie. Upadłam.
Upadłam wprost do zbiornika wodnego.
Poczułam zimno i wilgoć na twarzy. Szybko uniosłam głowę.
Tak, byłam do połowy zanurzona w jakimś jeziorku, na dodatek ze słodką wodą. Nie było tu żadnego trybuta.
Najpierw uznałam to za zbyt łatwe i podejrzane, ale uznałam, że teraz obchodzi mnie tylko to, aby: primo - wykąpać się z tego obrzydlistwa, secundo - napić się, tertio - odpocząć.
Zrobiłam to właśnie w takiej kolejności.
Gdy byłam już czysta, napiłam się. Potem wygodnie usiadłam na trawie i zaczęłam rozpakowywać rzeczy z plecaka.
Pusty termos. Mała bułeczka na jednego gryza. Proca. Kawałek suszonego mięsa. Kocyk. Słone ciasteczka. I dziwna, mała trąbka. Nie miałam pojęcia, do czego mogłaby być mi potrzebna. Z dna plecaka wygrzebałam jeszcze elektryczny zegarek. Wyświetlał datę i godzinę. Nie uważałam, żeby uratował mnie przed śmiercią, ale był to fajny bajer. Od razu założyłam go na rękę.
Wlałam wodę w termos. Wdrapałam się na drzewo. Podłożyłam kocyk pod głowę. Trzymając mocno sztylet i rączkę plecaka, próbowałam zasnąć.
Miałam wrażenie, że naprawdę jest za łatwo, że nie powinnam być teraz tak spokojna i bezpieczna.
Ale mogłam też mieć szczęście.
Ewentualnie pierwszego dnia dają wszystkim fory.
Pomyślałam o wystrzałach, które słyszałam, gdy stałam w gnieździe zmiecha. Nie liczyłam ich. Nie zastanawiałam się też, kogo śmierć one oznaczały.
Może Sunila?
Może Celestii?
W końcu zasnęłam.
*
Obudziłam się dosłownie minutę przed tym, jak rozległ się hymn Kapitolu i na niebie zaczęły pojawiać się wizerunki dzisiejszych trupów. Większość ich znałam z widzenia, jeden chłopak chodził ze mną do klasy. Łącznie zginęło dziesięć osób.
Ani Sunil, ani Celestia do nich nie należały.
Nie chciało mi się już spać, więc usiadłam na drzewie i zaczęłam się rozglądać. Moją uwagę przykuło jeziorko. Zaczęło nabierać zielonkawej barwy. Po jakimś czasie dostrzegłam tam dziwne, małe stworzonka z wielkimi, przekrwionymi ślepiami i niepokojąco błyszczącymi zębami. Było ich coraz więcej, aż w końcu osiągnęły taką liczbę, że zaczęłam drżeć z niepokoju.
Po pięciu minutach zapełniały całe jezioro.
Drżąc, zaczęłam zsuwać się z drzewa.
I wtedy właśnie jedno ze stworzeń wypełzło na powierzchnię. Spojrzało na mnie wzrokiem, który przeraziłby największego twardziela. Po czym wyskoczyło jak kamień wystrzelony z procy, kierując się prosto na moją twarz.
Blisko dziesięć stworzeń poszło w jego ślady.
Zdążyłam tylko wrzasnąć.
CZYTASZ
Dzieci Kapitolu
FanfictionDwa lata po śmierci Coriolanusa Snowa prezydent Coin przywróciła Igrzyska Głodowe. Tym razem Trybutami zostaną dzieci i młodzież z samego Kapitolu. [zakończone: styczeń 2016 r.]