II

19 3 0
                                    

   Kan biegł przez las, mijając kolejne sosny, świerki, krzewy, zwierzęce nory. Minął płytką, ale wartką rzeczkę- Ipoliak, a przebiegając przez nią, omal się nie przewrócił. Przebiegł koło starego słupa granicznego, stojącego tam od setek lat. Minął też czarci głaz, pamiętający jeszcze Drugą Erę Mroku. Minął wreszcie polankę, na środku której stał stary dąb. Kan zawsze zastanawiał się, skąd wziął się sam jeden wśród tych wszystkich iglaków,  ale nie teraz. Teraz liczyło się tylko Rederik.
   I wreszcie! Minął stary, na pół złamany świerk. Do wioski pozostało tylko kilka metrów. W końcu wybiegł z lasu. I stanął w miejscu. Poczuł wzbierającą w nim wściekłość. A może żal?
Widok był bowiem potworny. Wszystkie chaty i ich kryte strzechą dachy stały w ogniu, o ile jeszcze się nie zawaliły. Główna uliczka była pełna ludzi, chociaż wcale nie była pełna życia. Stały tam trzy wielkie stosy ciał, czasem bez kończyn, czy głów, a gdzie nie gdzie leżały samotne zwłoki. Na wielu z nich były namalowane- ich własną krwią- znaki Mrocznych. Oczywiście tylko na tych, którzy mieli jeszcze skórę.
  Kan rozpoznał jedną z nich. Podbiegł, a biegnąc czuł, jakby się gotował. Wreszcie stanął nad nią.
   -M...mamo?!- Lecz nie dostał odpowiedzi. Martwi bowiem nie mówią.- Mamooo!- Krzycząc upadł na kolana. Zaniósł się głośnym lamentem.
   -Tak kończą niewierni! I ty też tak skończysz!- Usłyszał zza pleców i odwrócił głowę.

                                                  .........

   Kreh-ul Agreb był Mrocznym od lat. Widział już wiele okropieństw, lecz nigdy tak się nie bał. Oczy tego chłopaka płonęły! Nie! Zamiast oczu miał ogień. Czarny ogień. Wyglądał on jak z opisu pałacu jego Pana- Czernoboga. Ogień... i pustka. Nieprzebrana pustka. Nieznajomy wstał, on zaś zaczął się cofać. Gdy podszedł bliżej Kreh-ul upadł. I spojrzał w dół. W ogień. I na rękę, która z niego powstała. A potem w wielką twarz, ognistą twarz.
   -Cz...czym ty jesteś?
   -Twoją zgubą.- potem słyszał już tylko swój krzyk. Dopóki ogień nie rozsadził jego gardła.

                                                     .........

   Kan prawie ochłonął, lecz znów spojrzał na matkę, potem na swój dom. A wtedy wybuchnął z niego słup ognia. Jego podnóżek rozniósł się po całej wsi, a sam Kan uniósł się w nim.
   Spojrzał na Rederik z góry. Ci Mroczni, którzy jeszcze żyli, próbowali uciekać. Chwycił ich jednak swoimi ognistymi mackami i nagrzewał ich tak, że krew zaczynała im parować. A była to ciemna krew. Para również była czarna. Gdy zabił wszystkich zobaczył, że jeden ucieka do lasu. Chciał za nim polecieć, lecz wtedy w jego kieszeni coś zadrżało.
   Zajrzał w jej głąb i wtedy ujrzał źródło drgań- amulet Edwarda. Podłóżny, jasnoniebieski, na zwykłym rzemyku. Zaczął unosić się powoli, coraz wyżej i wyżej, aż do wysokości jego klatki. Wtedy poczuł, jak cała złość z niego uchodzi, a ogień wokół niego gaśnie i zmienia się w słup wiatru.
   Te oto małe tornado powoli opuszczało go ku ziemi. Gdy opadał, czuł jakby był otoczony miękkim puchem. Gdy jednak dotknął palcem u nogi ziemi, słup zniknął. Od razu upadł na kolana z twarzą zwróconą ku-spalonym teraz- wiosce i ich martwym mieszkańcom. Nagle usłyszał głosy dochodzące ze skraju lasu. Należały one do wieśniaków, którzy w tym czasie również wypasali swoje stada.
   -To on! Podpalacz!
   -Czarów mu się zachciało! Duszę sprzedał!
   -Tam! Widzicie?! Stos trupów! -Pali się jeszcze, psubrat, ogniem piekieł!- istotnie, jego ubranie gdzieniegdzie płonęło delikatnie.
   -Wrzućmy go do ognia, który sam rozniecił!
   -Nie! Jeszcze się roznieci od jego czarownictwa!
   -Pies go chędożył! Zróbmy mu pogrzeb demona!
   Po czym ruszyli w jego kierunku z laskami, nożami, widłami i różnymi przedmiotami, które zabiera się na wypas, a którymi można zrobić krzywdę. Kan spojrzał na nich, a wtedy zaczęli wściekle wrzeszczeć.
   -Nawet oczy ma z ognia! Że też z czymś takim tyle lat wieś dzieliliśmy!
   Przyspieszyli kroku. Gdy minęli dwie chaty, a kiedy dzieliły ich jeszcze trzy, wieśniacy z przodu zatrzymali się, tylny rząd nie zahamował, powodując upadek swój i rzędu następnego. Gdy już wstali i otrzepali się rozległ się głos.
   -Ani kroku dalej, no chyba że chcecie, żeby następne trzy wylądowały w którymś z was.
   Kan dopiero teraz ujrzał trzy strzały wbite w ziemię około pół metra od kolumny. Jednak nie to super teraz liczyło. Ten głos... To przecież...
   -Z...Zidemir?-spytał niepewnie.- Przecież ty nie żyjesz! Pochowaliśmy cię razem z...-tutaj głos ugrzązł mu w gardle na wspomnienie zmasakrowanych szczątek kuzyna. Ogień na nim zgasł całkiem.
   Wtedy Zidemir wyłonił się zza rogu uliczki. Tak! To on. Włosy- dawniej kruczoczarne- teraz przypruszyła siwizna, a pod lewym okiem przechodziła głęboka blizna. Ale to dalej on!
   -Bez przesady. Jestem całkiem żywy jak na trupa.- powiedział stłumionym głosem.- Chłopak jest niewinny! Dajcie mu spokój!
   -To kto nam wieś spalił?! Gnomliny?
   -Nie. Mroczni.
   Zapadła długa, głęboka cisza. Przerwał ja dopiero huk dachu, który właśnie zawalił się w jednej z chat.
   -Ale tu nie ma ich śladów!
   -Nie? Spójrzcie pod nogi.
   Gdy zobaczyli na czym stoją, wpadli w taką panikę, że zaczęli biegać jak kury, którym ktoś wpadnie wyrwał pióra z kupra. Stali na znaku Czernoboga, otoczonego znakami jego ważniejszych sług, wszystkie wymalowane krwią. Bynajmniej nie zwierzęcą.
   -Kan! Chodź szybko! Uciekamy!
   - Ale... Oni nie poradzą sobie! Nie mają nic! Nikt nie przyjmie pogorzelców! W końcu mówią, że ogień za nimi idzie.
Zidemir odpiął sakwę od pasa i położył ją na ziemi, w wystarczająco widocznym miejscu, napisał coś na kartce i wsunął ja pod sakwę.
  -Teraz już mają. Starczy na odbudowę domów dla tej garstki, która przeżyła.
   Szarpnął go za rękaw i pobiegli w boczną uliczkę. Gdy wybiegli poza wioskę, ich oczom ukazały się konie. Jeden siwek i jedna kasztanka. Podeszli do nich
   -Wskakuj!- podał mu wodze. Wskoczył na grzbiet siwka. Potrafił jeździć tak, jak wielu wieśniaków. Nie był mistrzem, ale z siodła nie spadał. Jechał za Zidemirem, a ten skierował się ku lasowi po przeciwnej stronie do tej, z której wcześniej wyszedł Kan.

                                             .........

   Drzewa rosły tam dużo rzadziej i przepuszczały więcej światła, dzięki czemu rosło tam zdecydowanie więcej drobnej roślinności. Po jakimś czasie wyjechali na jakąś małą, rzadko odwiedzaną dróżkę. Długi czas jechali w milczeniu. W końcu Kan spytał:
   -Jakim cudem ty żyjesz? Spłonąłeś razem z chatą!
   - Chata spłonęła, to fakt. Trup też tam był. Musiałem upozorować śmierć. Dla waszego dobra.
   -Ale...
   - Wytłumaczę ci wszystko. W swoim czasie.
   Znowu zapadła cisza. Kan niewiele wtedy pamiętał. Zapytał więc:
   -To nie ja spaliłem wioskę, prawda? Płonęła wcześniej? Prawda?
   -Nie. Nie spaliłeś wioski. Za to prawie spaliłeś swoją duszę.

Ogień Naszych DuszOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz