I

41 3 2
                                    

   Kan uderzył nożem w kij. Odłupał kolejny kawałek drewna. Od zawsze wypas owiec uważał za jeden z ciekawszych obowiązków. Na jakiś czas można było wyrwać się z rutyny i nudy, które wprost przenikały Rederik- jego rodzinną wieś. Tym razem jednak nie działo się nic ciekawego. I choć może często tak było, to wtedy mógł pooglądać krajobraz. W tym dniu jednak,  mgła w oddali zakrywała jeszcze dalsze góry.
   Przyjrzał się kijowi, po czym- zadowolony z efektu- wbił go w ziemię. Tego dnia nawet owce były wyjątkowo spokojne. Jedynym urozmaiceniem był przechadzający się Mały. Mały był psem, a dokładniej bernardynem. O Małym można było powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że był mały. Jak każdy bernardyn miał biało-brązowe łaty i był sporych rozmiarów. I chociaż, gdy już wracali do wioski, potrafił spać całe dnie, to podczas wypasu był cały czas czujny. Musiał być czujny, bo i musiał zapracować na swoje jedzenie. Jak każdy. W końcu czasy były ciężkie.
   Mimo całej monotonii tego dnia Edward- starszy o kilka lat kuzyn i zarazem towarzysz w czasie wypasu- postanowił sprawdzić coś w lesie. Dobrą godzinę temu.
   -Mały! Zostań i pilnuj!
   Wiedział, że tak właśnie zrobi. Nie pozwoli, żeby coś złego stało się stadu. Kan mu ufał.
   -Muszę sprawdzić, co się z nim dzieje.- powiedział cicho do siebie.
   Wyjął swój długi nóż, który nazywano czasem krótkim mieczem, po czym wszedł do lasu- z trzech stron otaczającego rozległą polanę- w tym samym miejscu gdzie Edward.

                                                 ………

   Podążał śladami Edwarda od jakichś dziesięciu minut. Minął już wiele sosen i świerków na pozór identycznych. Kan potrafił jednak zapamiętać charakterystyczne szczegóły. Inaczej nie wróciłby na polanę.
   Gdy wreszcie go ujrzał aż zaniemówił. Siedział oparty o drzewo. Choć nie o jedno. Lewa ręka leżała kilka metrów od całości, palce prawej dłoni i obie stopy leżały na garściach wyrwanych włosów i paznokci. Strzał przebijały jego pozostałe kończyny, a z rozebranego korpusu wystawały jakieś igły. Przecinała go też wielka rana. Była czarna, wypływało z niej coś zielonego.
   Chciał jak najszybciej wbiec na tę niewielką polankę, którą można byłoby prędzej nazwać wyrwą w lesie. Jednak w porę się opamiętał. W końcu ten kto to zrobił mógł tam dalej być.
   -Cholera. Kto to mógł zrobić? Byle bandyci by go tak nie załatwili. Nie dałby się. Uczył się u Zidemira razem ze mną.- pomyślał.
   Obserwując polankę, przypominał sobie zarówno lekcje, jak i jego samego.

                                         ………

   Ten pustelnik, około czterdziestoletni, nauczył ich obu wielu rzeczy związanych z walką, tropieniem i polowaniem. Pewnego dnia, gdy przebywali w wiosce, Mały uciekł w głąb lasu, a oni pobiegli za nim. Po jakimś czasie dotarli do chatki daleko od Rederik. A obok niej stał Zidemir z bernardynem. Powiedział im, że obserwował ich odkąd znalazł Małego i że nie przetrwaliby w lesie do południa. "Więc naucz nas przetrwać"- powiedział Ed. Od tamtego dnia Kan z kuzynem każdą wolną chwilę ćwiczylli pod okiem pustelnika. A znał się na rzeczy.
   Ćwiczyli jednak do niedawna. Zidemir zmarł bowiem ponad rok temu. W jego chacie wybuchł pożar, który nie pochłonął wiele lasu, stał bowiem na jednej z wielu polanek. Ocalała także mała szopa, do której zwykle nie było im wolno wchodzić. Najpierw przeszukali chatę. Leżał w łóżku. Spalony. Urządzili mu pogrzeb w najlepszym stylu, jak tylko potrafili.
   Po paru dniach postanowili zajrzeć do szopy. Tam mogły w końcu leżeć bronie, które kiedyś dostali od pustelnika. I faktycznie. Co więcej było tam też kilka innych ciekawych rzeczy. Oprócz krótkich mieczy i łuku- na których ćwiczyli swoje umiejętności- cały arsenał. Strzały, noże do rzucania, kolczugi, a nawet skórzane hełmy. W kącie leżała jednak najważniejsza rzecz- dziennik. Jego autor-niejaki Delkurion- zapisał w nim program ćwiczeń różnymi brońmi. Choć brakowało w nim wielu stron, to mogli kontynuować trening. I znowu mogli trenować. Ed doskonalił umiejętności łucznicze, Kan zaś więcej czasu spędzał na treningu nowej umiejętności- rzucania nożami. Nigdy nie lubił łuku. Walkę mieczami ćwiczyli razem. Nic nowego jednak nauczyć się nie mogli. To co o mieczach tam pisało wiedzieli. Jednak raczej z powodu wybrakowania dziennika, niż własnej doskonałości.
   Wszystkie te myśli przebiegły mu przez głowę jak galopujący koń. Po krótkiej chwili uznał, że nie ma zagrożenia i wbiegł na polanę.

                                      ………

   -Ed!- krzyknął Kan. Podbiegł szybko i spojrzał na niego. Żył! Jakimś cudem żył.- Co tu się stało?!
   -Mroczni... zmierzają do wioski.
   -Mroczni? Przecież to tylko legenda!
   -A więc zabiła mnie bajka.
   -Wybacz. W takim razie muszę ich ostrzec! I muszę ci pomóc!
   -Nie! Uciekaj! Zginiesz! Ja i tak już jestem martwy. Weź tylko... mój amulet. Ten od mistrza.
   -Ale...
   -Żegnaj... bracie.- w tym momencie zamknął oczy. I nie było mu dane otworzyć ich ponownie.
   -Żegnaj.
   I wtedy zobaczył dym, który unosił się nad wioską.
  

Ogień Naszych DuszOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz