Rozdział 1

561 41 11
                                    

- Paul, cholero, dzwoniłem do ciebie ze dwadzieścia razy! - wrzasnął do mnie, kiedy tylko zbliżyłem się w jego stronę. Czekał na mnie pod budynkiem szkoły i palił wysokopółkowego papierosa z zieloną końcówką. - Stary, nie uwierzysz!
Machnął świeżym szlugiem zaraz przed moim nosem, dając do zrozumienia, że z chęcią mnie poczęstuje. Ja jednak obiecałem sobie, że rozpocznę papierosową abstynencję, bo nie chciałem się nabawić raka, czy czegoś w tym rodzaju. Wiem, w moim wieku chłopaki palą, piją, ćpią i pukają pierwsze lepsze laski na prawo i lewo, mnie natomiast nie ciągnęło do takich pierduł. Serio.
- Niby czego mam ci nie uwierzyć, co, Romey? Po tobie, to nawet morderstwa mógłbym się spodziewać.
- Ej, ej, ej, zluzuj majty i nie rób ze mnie jakiegoś kryminalisty, miałem na myśli bardziej przyziemne sprawy.
- Do rzeczy, fagasie, bo zaraz tu padnę.
- Okey. Wiesz dobrze o tym, że moja dziewczyna ma za niedługo osiemnaste urodziny, a taką bibę to trzeba zapamiętać do końca swojego życia.
- Więc?
- Jezu, człowieku, ja tu próbuje zbudować tajemniczą atmosferę, a ty się tak spinasz. Może melisy ci zaparzyć? - z jego ust wyleciały kłęby siwego dymu, które od razu podrażniły moje osiemnastoletnie śluzówki.
- Więc kontynuując, chcę, abyśmy całą naszą paczką zorganizowali coś ekstra. Przeglądałem ogłoszenia w necie i dosłownie co drugie mówiło o dwudziesto-cztero godzinnym pobycie w odizolowanym pomieszczeniu, gdzie trzeba odnaleźć klucz, by się z niego wydostać.
- Nic kreatywniejszego nie wymyśliłeś? No, błagam, przecież w podstawówce byliśmy w czymś takim i było do dupy, nie pamiętasz?
- Ale ten pokój jest całkowicie inny, dużo bardziej... zajebisty. W dodatku zapewniają, że jeśli nam się nie spodoba, to zwracają gotówę od ręki.
- Kurde, ale zazwyczaj zamykają na godzinę, góra dwie. Ale żeby na dwadzieścia cztery? Chyba cię ostro przyćmiło od tego papierosa. Sarah od razu będzie narzekać na brak kontaktu ze światem.
- No, weź, idziemy w siódemkę, jak niby może być do dupy? Zapewniają, że zapamiętamy tą rozgrywkę po kres naszych dni.
- Wiesz, na razie to wolę się martwić sprawdzianem z biologii, bo on jest za równe trzy minuty, a urodziny Sary za dwa tygodnie.
- Jutro.
- Słucham? - wyrzucił niedopałek na ziemię i przygniótł przybrudzonym już Air Forcem z podpisem na czubku lewego buta. Pociągnąłem za drzwi, a naszym oczom ukazała się cała nasza ekipa.
- Sarah ma urodziny jutro, deklu. I nie mam zamiaru spieprzyć jej tego przyjęcia tylko dlatego, że ty masz taki kaprys. Jeśli ty nie będziesz chciał pójść, to idziemy w szóstkę. Bez ciebie.
Lyra, Damon, Sarah, Charisse i Newt właśnie dyskutowali na temat sprawdzianu, a niedługo po tym na korytarzach szkoły Monte Hill w Bostonie zawył dzwonek, niosąc się echem wewnątrz czaszki każdego ucznia z osobna. Wchodząc do sali usiadłem koło Romeya, bo frajer ani trochę się nie przygotował - czułem braterską potrzebę pozwolić spisać mu wszystkie odpowiedzi. W końcu to mój kumpel.
Kiedy tylko odwróciłem się za siebie, wszyscy nadal głośno rozmawiali, a nauczycielka z wyraźnym trudem próbowała uciszyć uczniów. Gdy tylko nastała cisza, Rom zgłosił się z niewiadomych mi wówczas przyczyn.
- Słucham, panie Lawrence? Mam nadzieję, że udzielisz mi bardzo elokwentego pytania.
- Oczywiście, pani profesor. Zawsze i wszędzie.
- Tak, więc?
- Mówi się prącie czy pręcie? Bo wie pani, teraz to już różnie mówią.
Zapowiada się naprawdę długi i męczący tydzień.

Etapy zarażenia wirusem. No, ludzie! Przecież jeszcze dzisiaj rano to omawiałem! Kurna, przecież ja to wiem!
- Conroy... - Rom co chwilę prosił mnie, abym odsłonił mu konkretne odpowiedzi. - Musisz tu coś napisać, bo to najwyżej punktowane zadanie...
- Zamiast się czepiać, to mogłeś się, frajerze, sam przygotować.
Z wyraźnym oburzeniem wetknął nos w swoją kartkę i skrycie wystawił mi środkowy palec.
Szczerze, to ten gest ani trochę mnie nie wkurzył. Wręcz przeciwnie.
Jego krzywy jak wieża w Pizie palec podziałał na mnie jak genialna ściąga - szybko uzupełniłem puste miejsce i oddałem wypełnioną pracę. Kiedy tylko wróciłem do ławki, Romey o mało nie rzucił się na mnie z pięściami - nie zdążył przepisać ode mnie wszystkich odpowiedzi.
- Jaki jest ten drugi etap? - wskazał palcem na nieuzupełnioną lukę.
- Penetracji, fujaro.
- Pe- co?
W tym samym momencie dzwonek oznajmił koniec lekcji, a kumpel pospiesznie nabazgrał coś na swoim teście, co ja odczytałem jako ,,etap renowacji". Albo ja nie umiem czytać, albo Romey Lawrence to największy głupek na świecie.

OutRoomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz