Rozdział 3

244 31 5
                                    

     No, cwaniaczku, skacz! Co, boisz się? Pokaż, że masz jaja! No, dawaj! Przecież nie jest wysoko, skacz!
     Gówno prawda. Było wysoko jak cholera i zdziwiłem się, że jeszcze nie padłem omdlały z przerażenia.
Moje nogi stanęły na krańcu wysokiego budynku i tak kiwałem się - raz do przodu, raz do tyłu. Niby czemu miałbym skoczyć? Ah, tak. Po to, żeby się zabić.
     Dawaj, matole, nie mam całego dnia! Jak chcesz, to mogę ci pomóc. To tylko jeden krok do przodu!
     - Paul... - usłyszałem głos znajomej mi osoby, lecz coraz bardziej chciałem odrobinkę przechylić się do przodu i runąć w dół - Paul, wstawaj.
     Ale z ciebie frajer, Pauly. No, dawaj. Na dole czeka Lyra. Czeka tylko na ciebie.
     - Paul! Zwariowałeś?! - ktoś potrząsnął mnie za rękę. Nagle obudziłem się stojąc na krześle, kiwając się na boki.
     - Mamo... - chwiejnym krokiem zlazłem z krzesła i usiadłem na łóżku, trzymając swoją rodzicielkę za ramię.
      - Nieźle zaczynasz dzień. Chyba niezły sen miałeś, co? Wystraszyłam się, bo chciałam cię obudzić; wchodzę do pokoju, a ty stoisz na krześle i mówisz, że chcesz się rzucić w dół.
     - Nigdy nie zdarzyło mi się lunatykować...
     - Jak widać, czasami się zdarza, skarbie, choć nie powiem - napędziłeś mi stracha. Idź się szykować, bo niedługo musisz jechać.
     Zdziwiło mnie to, że moja mama wiedziała o wypadzie ze znajomymi. Przecież nic jej o tym nie mówiłem. Może przez sen coś zdarzyło mi się powiedzieć?
     Zszedłem po schodach na parter i ruszyłem ku lodówce, by przyrządzić sobie najważniejszy posiłek w ciągu dnia. Niestety po uchyleniu drzwi, wnętrze wyzionęło pustkę, a mnie głośno zaburczało w brzuchu. Jako, że mamy już nie było w domu, zostałem skazany na samodzielne wykombinowanie śniadania. Nie chciało mi się jednak leźć do sklepu, dlatego wepchałem w siebie trzy jabłka i popiłem wodą.
     - Gdzie się wybierasz? - dźwięk uderzania nowych stóp o posadzkę dobiegł z pokoju Mary - nie zdarzało się jej tak późno wstawać, bo była typem osoby dość pracowitej; zapierniczała z referatami do późnego wieczora, a rano biegła na uczelnię. I tak w kółko.
     - Kumpel urządza imprezę urodzinową swojej dziewczyny i zostałem zaproszony.
W tym samym momencie przestała ziewać, potarła oczy wierzchem dłoni i odparła:
     - Ten cały Romey? On cię zaprosił? - Pokiwałem znacząco głową - Mam wrażenie, że będziesz tego żałować.
     - Że co? - Potrząsnąłem głową, a ona otworzyła lodówkę i wyjęła mleko, którego - o, zgrozo - nie zauważyłem wcześniej. Naszykowała płatki i dopiero po dwóch minutach odpowiedziała na moje pytanie:
     - Nie wiem, po prostu uważam, że ten gość nie jest typem osoby, z którą powinieneś się zadawać.
     - Niby czemu? - zdziwiła mnie nagła zmiana nastawienia dziewczyny wobec Lawrence'a - nigdy nie miała nic przeciwko, kiedy wpadał do mnie na mecz czy jak razem wychodziliśmy do baru.
     - Myślę, że Romey to fałszywy człowiek. Nie pamiętasz, jak wyśmiała cię, kiedy się dowiedział, że jesteś prawiczkiem? Na następny dzień wszyscy z twojej szkoły o tym wiedzieli.
     - Co to ma w ogóle do rzeczy? Poza tym, nie obraziłem się na niego, bo też zdradziłem jego tajemnicę, więc byliśmy kwita.
     - Zrobisz, jak uważasz. Ale nie mów później, że cię nie ostrzegałam. - zabrała zieloną miskę i wróciła do swojego pokoju, z trzaskiem zamykając za sobą drzwi.

     Kiedy zegar wybił godzinę jedenastą, musiałem udać się do sklepu po żarcie, które było potrzebne na dwudziesto-cztero-godzinne poszukiwania. Ubrałem się więc i bez gadania wyszedłem z domu w stronę pobliskiego marketu. Kiedy tylko miałem przekroczyć próg wejścia, zadzwonił mój telefon:
     - Tak, słucham?
     - Paul Conroy? Tu Sonya Rodgers, mama Chatta - niby po co ta kobieta do mnie dzwoniła?
     - To, a... o co chodzi? Coś się stało?
     - Chatt zniknął. Wrócił wczoraj późno do domu, później poszedł spać. Kiedy rano weszłam do jego pokoju, już go nie było. Dzwoniłam na jego numer wiele razy, jednak nie odbierał. Dzwoniłam też na policję.
     Trochę mnie to niezapokoiło, ale... co ja niby do tego miałem?
     - Na biurku zostawił karteczkę z twoim imieniem, nazwiskiem i numerem telefonu, dlatego... zadzwoniłam...
     Zastanawiałem się, po co Chatt miałby zniknąć. Nie był przecież typem osoby, która bawi się w konflikty, więc nikt nie mógł go uprowadzić, czy coś w tym stylu. Rogers był kiedyś moim najlepszym kumplem, ale odkąd dostał się do międzystanowej drużyny koszykarskiej, odbiła mi szajba. Jako, że była pierwsza sobota miesiąca maja, a w ten dzień jego klub grał mecz z przeciwległą szkołą na Bradford Street, mógł po prostu wyjść na mecz. A czemu nie odbierał telefonu? Bo pewnie był już na boisku. Tylko dziwne jest to, że jego własna matka o tym zapomniała.
     Po krótce przedstawiłem kobiecie swoją teorię, po czym szybko zkwitowałem rozmowę:
     - Jeśli tylko by się do mnie odezwał, dam pani znać. Przepraszam, ale muszę kończyć - bardzo się śpieszę, do usłyszenia.
     Kiedy odsunąłem telefon od ucha dosłyszałem, że matka Rogersa jeszcze coś mówi. Zignorowałem ją jednak i jak drań wcisnąłem kciukiem pole z napisem ,,rozłącz". Cóż, śpieszyło mi się.

OutRoomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz