Rozdział 2

312 36 11
                                    

    Rozmowa nie trwała długo - dialog nie kleił się zbytnio, a do Lyry zadzwoniła mama, by szybko wracała do domu.
    Wybiegła z kawiarni, a ja powolnie udałem się na przystanek, taszcząc ze sobą rozładowanego Macbooka. Na peronie czekała jakaś staruszka odszykowana na Barbie, ale - bądźmy szczerzy - ten styl do niej totalnie nie pasował. Zaraz obok niej stał wysoki Quasimodo z niewielkim pupilkiem - pies gapił się na mnie, wkurzająco machając ogonem. Przyjrzałem mu się uważnie, wpatrując się w jego czarne ślepia; zwierzę odwzajemniło gest. Nagle z jego oczu pociekły dwie strużki krwistych łez, a potem zaniósł się przeraźliwym skowytem, padając tępo na ziemię. Nikt z oczekujących nie zareagował, więc szybkim krokiem podszedłem do zwierzaka, próbując mu w jakikolwiek sposób pomóc.
     - Co pan wyrabia!? - wrzasnął właściciel psa, odciągając go ode mnie. Zwierzak nadal skomlał i coraz żywniej ronił gęste łzy - Proszę się od niego odsunąć!
    - Pański pies krwawi! Proszę spojrzeć!
    - Niech pan się od niego odsunie, albo zadzwonię na policję!
    Pogłaskałem stworzenie po głowie i gwałtownie zamrugałem, mając wrażenie wbijającego się w powieki piasku i kurzu. Nagle łkające krwią zwierzę zmieniło się w potwora o trzycentymentrowych kłach, a z jego obrzydliwej paszczy pociekła ślina.
    - Co pan, do cholery, wyprawia?! Proszę odejść! - Quasimodo odszedł z przystanku wraz ze swoim ujadającym psem, a ja opadłem bezwładny na ławkę. Co się przed chwilą, kurna, stało?
    Szybko potarłem oczy i ponownie zamrugałem, odpędzając kurz z powiek. Spojrzałem przed siebie, a po  przeciwnej stronie jezdni ujrzałem tego samego psa, którego chciałem ratować. Serce prawie wyskoczyło mi z piersi; nie potrafiłem uwierzyć w to, co się właśnie wydarzyło.
     - Jutro. - zawył, a jego postać zasłonił mi nadjeżdżający autobus, do którego miałem wsiąść. W ostatniej chwili chwiejnym krokiem wczłapałem się do pojazdu i od razu podszedłem do szyby, by po raz kolejny ujrzeć gadającego psa, lecz na poboczu nikogo nie było.
Rozkojarzony zająłem miejsce obok faceta w roboczym uniformie i jeszcze raz upewniająco wyjrzałem przez okno - nic.
Jutro.

    W momencie, kiedy na następnym przystanku wsiadł Chatt Rogers, zwróciłem uwagę na jego dziwne i niecodzienne zachowanie. Usiadł przy oknie i położył swoją brązową torbę na kolanach, przyciskając ją mocno do piersi. Zapadnięte oczy i blada twarz przywarły do szyby - zauważyłem, że chłopak zasypia. Pomyślałem, że pewnie go jakaś rzuciła - załamał się totalnie i przez smutek jak menel zasnął w autobusie, który prawie się rozpadał.
    Wetknąłem poplątane słuchawki w uszy i zacząłem powoli przyswajać to, co się wydarzyło dzisiejszego dnia. Jakąś godzinę temu Lyra - dziewczyna, która strasznie mi się podoba pokazała mi pokaleczone ręce i opowiedziała przerażającą historię.
Później jeszcze ten popieprzony pies... zacząłem się trząść. Nie z zimna. Ze strachu.
Może dziewczyna ma problemy w domu, dlatego się okalecza, a wstyd jej się do tego przyznać, dlatego ściemnia. A ten pies... to pewnie czysty przejaw mojej wyobraźni i przypadku.

    Na przedostatnim dla mnie przystanku wsiadł kontroler - facet o bardzo krępej budowie udał się na początek pojazdu i prosił o okazanie biletu. Natychmiast wyjąłem swój, trzymając dowód osobisty w pogotowiu. Mężczyzna zbliżał się w moją stronę, ale zatrzymał się przy Rogersie i gwałtownie nim potrząsnął:
    - Ej, koleś! Wstawaj! Bilet do kontroli!
    Nagle Chatt zaczął się drzeć i wymachiwać rękoma na wszystkie strony - uderzył w twarz kontrolera, a ten się strasznie wkurzył. Łysol zatoczył się do tylu, a Chatt jak bezbronne dziecko wcisnął się na siedzenie i zaczął cicho szlochać.
    - Przepraszam... ja...
    - Gościu, nie wiem, co ty bierzesz, ale nie powinieneś wyskakiwać na ludzi z łapami!
    - Ja naprawdę przepraszam...
    - Masz bilet?
    Dobrze wiedziałem, że nie ma. Wiedziałem też, że kanar wyprosi go z autobusu wypisując mandat, a tego Chatt mógłby nie przeżyć. Dlatego z moim dobrym sercem wstałem i podałem chłopakowi bilet:
    - Panie władzo, kolega miał gorszy dzień.
    - Gówniarze... - wystękał i wysiadł na najbliższym przystanku razem ze mną.
    - Hej! - ktoś złapał mnie za ramię. Rogers. - Dzięki.
    - Wisisz mi przysługę.
    - Boże, jakbym wrócił do domu z mandatem, to ojciec by mi chyba tego nie darował - nigdy bym już nie jeździł autobusem i musiałbym zapierniczać z buta.
    - Co z tobą? - zapytałem z grubej rury, a Chatt zdębiał i uciekał wzrokiem. Zaciągnął rękawy, pociągnął nosem i odparł:
    - Nic ci do tego. Weź nie wtrącaj się i spadaj.
    - Kupiłem ci bilet, Rogers. Czemu się tak zachowujesz?
    - A co cię to kurwa obchodzi?
    - Nie chcesz gadać, to nie, baranie. Ale wiedz, że następnym razem nie wsiądziesz do tego samego autobusu.
    Dobrze wiedziałem, że Chatt nie będzie chciał ze mną rozmawiać, dlatego udałem się w stronę domu, kiedy złapał mnie za ramię:
    - Co chcesz widzieć?
    - Dlaczego taki dres jak ty zachował się w autobusie jak totalny mięczak. Nie wiem... laska cię rzuciła, czy co?
    - Tak... jakby.
    - Jak to... tak jakby?
    - Tak jakby, bo laska, ale nie mnie rzuciła, tylko... czymś we mnie rzuciła. Powiem ci, ale jeśli komuś wykapujesz, to gołymi łapami cię zabiję, Paul.
    Pociągnął mnie w stronę parku i stanął przede mną składając w myślach wypowiedź, którą zaraz miał mi wygłosić.
    - Od dłuższego czasu źle sypiam, dlatego nie potrafię się skupić na lekcjach i nie myślę o bożym świecie. Nie śpię, bo... bo się cholernie boję.
    Potrząsnąłem głową, a on kontynuował:
    - Mam koszmary, gdzie właśnie dziewczyna rzuca we mnie różnymi rzeczami, a ja jestem jakby... przyklejony do ściany. W dodatku śmieje się przy tym jak jakaś psychiczna wariatka. Ostatniej nocy spałem u kumpla, więc pomyślałem, że chociaż tą jedną noc da mi spokój, ale ona mnie zaatakowała... na jawie.
    Wtedy podwinął rękawy, a na jego rękach ujrzałem wyloty jak po śrucie z karabinu. Dłonie podziurawione niczym ser szwajcarski zdobiły dodatkowo płytkie, niegocjące się i ropiejące rany.
Zatoczyłem się do tyłu, a chłopak błagalnym wzrokiem uważnie prześledził moje zachowanie.
    - Jezu, kto ci to zrobił?
    - Ta dziewczyna, pajacu. Przysięgam na swoją starą, że to była ta laska z koszmaru.
    Powoli zacząłem łączyć wątki, które jeszcze dzisiaj do mnie dotarły. To nie jest przypadek, że Lyra Stone i Chatt Rogers mają podobne koszmary i równie paskudnie potraktowane dłonie.
Pomimo, że takie sytuacje właśnie nakręcają ludzkość, by potraktowała to jako brak zbiegu okoliczności, wiedziałem, że te wydarzenia mają ze sobą coś wspólnego.
    Spojrzałem na twarz Chatta, a po jego bladych policzkach spłynęły ciężkie łzy - łzy strachu i zmęczenia. Nigdy nie pomyślałbym, że taki gość jak on może się tak gwałtownie zmienić.
    - Paul, ta suka ze snu powiedziała, że mnie zabije. Nie chcę spać, ale... to po prostu mi nie wychodzi.
    Wyjął z kieszeni pomiętą kartkę i rozwinął ją. Na świstku papieru widniały karmazynowe i rozmazane znaki. Podał m ją, a ja powoli przeczytałem zawartość notatki:
    - Co to do cholery jest? - serce od razu podskoczyło mi do gardła.
    - Wsadziła mi to pod poduszkę i kazała mi tobie pokazać.
     Usiadłem na pobliskiej ławce i złapałem się za głowę, mocno zaciskając powieki. Na kartce były imiona ludzi z naszej szkoły, a na samym końcu był dopisek:
,,i jeszcze oni: Charisse, Lyra, Newt, Sarah, Paul, Damon i Romey".

     Koło godziny dwudziestej pierwszej usiadłem przed telewizorem obok siostry obżerającej się tanią pizzą. Chwilę wcześniej kręciłem się bez celu po mieszkaniu - ciężko mi było usiąść na dupsku i po prostu nic nie robić. Chatt zaraz po tym jak wrócił do domu, zadzwonił do mnie i powiedział, że jeśli cokolwiek by mu się stało, to żebym nikomu nie mówił prawdy. Nie brzmiał, jakby żartował, więc po prostu przytaknąłem i odłożyłem słuchawkę. Może i wywierałem wrażenie totalnie obojętnego na problemy znajomych, ale w głębi duszy byłem posrany po całe majty. Każdy lekki szmer wzbudzał we mnie strach i niepokój, a serce ani trochę nie chciało zwolnić tempa.
    Kiedy Mary pożarła ostatni kawałek swojego luksusowego dania, stwierdziła, że wypadałoby już się udać do łóżka. Nie oszukując, udałem się na spoczynek. Zanim jednak walnąłem w wyro, napisałem do Romeya, by wysłał mi link do tej strony - z czystej ciekawości chciałem poznać cennik wejść na rozgrywkę.
Odpisał po czterech minutach, wysyłając link i zdjęcie swojej mordy przy okazji - czasami zachowywał się jak baba. Od razu po otrzymaniu wiadomości kliknąłem w hiperłącze i czekałem, aż to przekieruje mnie na odpowiednią stronę. Miałem wrażenie, że komputer się zawiesił, bo nic nie chciało mi się wyświetlić. Powtórzyłem czynność jeszcze dwa razy, ale za każdym kliknięciem wyświetlał się jedynie błąd strony. Przeniosłem się więc na komórkę, skąd ponownie przepisałem link i kliknąłem ,,szukaj". Tym razem próba wyświetlenia linku wyszła pomyślnie, lecz nie ukazała tego co potrzebowałem.
    - Co do...? - powiedziałem sam do siebie, kiedy na ekranie komórki pojawiła się strona gabinetu dentystycznego.
    - Rom, chyba sobie ze nie kpisz. - od razu zadzwoniłem do kumpla i przedstawiłem mu historię z linkiem.
    - Stary, wysłałem ci właściwy link i serio cię nie ściemniam, słowo. - zaśmiał się, po czym dodał:
    - Jezu, u dentysty już tak dawno nie byłem... jak byłem mały to uciekłem z gabinetu, tak się bałem. W sumie stomatolog to nadal mój ogromny koszmar. - śmiech - Dobranoc, królisiu.
    Rzuciłem telefon na łóżko i ponownie przyjrzałem się stronie gabinetu. W końcu czarny strach przed lekarzem od zębów dotarła do mojej głowy. Dentysta. Koszmar Roma.
    - Ożesz kurwa. - wyszeptałem i cały spocony najszybciej jak mogłem wlazłem pod kołdrę.
    Leżałem z otwartymi oczami przez dziesięć minut, bo za oknem miejskie koty urządzały sobie wojnę gangów. Nagle walkę przetrwało donośnie szczekanie, przerodzone w skowyt. Wstałem i jak otępiały wyjrzałem przez okno. Pomimo ciemności panującej na zewnątrz, pod drzewem dostrzegłem tego samego psa. Tego samego pieprzonego psa, który tak szczekał i krwawił na przystanku.
Przechylił lekko głowę i wysapał:
    - Dobranoc, Pauly.
     Usiadłem na krześle przy biurku i w takiej samej pozycji obudziłem się rano dnia następnego.

OutRoomOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz