Leżę w ciemnym pokoju i biję się z myślami. Próbuję zasnąć już od czterech godzin, jednak świadomość tego, że za siedem godzin trafię na arenę jest przytłaczająca. Boję się zamknąć oczy, bo mam wrażenie, że kiedy zamknę oczy teraz, już nigdy nie obudzę się wolna. Że już nigdy nie będę taka sama. Że arena mnie zmieni.
Zmieni mnie w potwora. Pozostawi tylko skórę, kości i wszystko to co na wierzchu. Ale zmieni mnie psychicznie. Będę jakby wyprana z własnych uczuć i tego w co wcześniej wierzyłam.
Mogę przestać ufać ludziom, bać się ich. Mogę też mieć na sumieniu wiele innych istnień, których imion nawet nie zapamiętam.
Zastanawiam się ile osób zabiję, o ile kogoś zabiję.
O ile przeżyję Rzeź. O ile przeżyję Igrzyska.
Muszę zrobić wszystko, żeby Steve przeżył. Nie wiem ilu ofiar to będzie wymagało, ale szczytny cel wymaga przecież ofiar. Łapię się nad tym, że zaczynam myśleć jak Snow. To zabawne jak myśli o nieuchronnej śmierci zmieniają ludzi.
Próbuję nie zasypiać jeszcze chwilę wpatrując się w migające miarowo czerwone światełko kamery. Zastanawiam się czy teraz też mnie obserwują. Muszą pilnować, żebym nie zrobiła niczego głupiego. Albo żeby ktoś nie zrobił niczego co miałoby przeszkodzić w moim udziale w Igrzyskach.
Bezwiednie zamykam oczy i czuję jak odpływam.
***
Czuję, że ktoś szarpie mnie w ramię. Otwieram oczy i przyglądam się ogromnemu mężczyźnie stojącemu nade mną. Wygląda jakby całą noc nie spał. Jego ciemne oczy okolone są ciemnymi obwódkami, jakby płakał.
Ale to nie możliwe. Twórcy Igrzysk przecież nie mogą mieć uczuć, chociaż im dłużej wpatruję się w wyraz jego twarzy, zaczynam wątpić w tę teorię.
Dostrzegam smutek odbijający się w oczach. Gniew w zmarszczonych brwiach. Poczucie bezsliności w trzęsących się dłoniach luźno zwisających przy ciele. I coś na kształt niepokoju w tym jak patrzy, jakby bał się, że może mnie zranić.
–Trzy godziny– mówi cicho.– Wstawaj. Musimy jeszcze porozmawiać.
Głos Clovisa jeszcze nigdy tak się nie łamał. Zrzucam z siebie kołdrę i staję na przeciwko niego w cienkiej piżamie. Automatycznie robi mi się zimno.
Stoi nieruchomo czekając na mój ruch. Podchodzę bliżej i przytulam go, tak jak kiedyś przytulałam się do ojca. Czuję jak zaczyna szybciej oddychać, jakby dusił płacz.
– Rosemary, to bardzo miłe, ale mnie dusisz–mówi z trudnością.
–Oh, tak, jasne.– Puszczam go zmieszana.
Stoimi na przeciwko siebie. Uczeń i mentor. Trybut i Twórca Igrzysk. Człowiek umierający i człowiek który odbierał setki żyć, ale nie swoimi rękoma. Rękoma dzieci.
Ale nie patrzę na niego jak na mordercę. Widzę człowieka, który wie że kogoś straci. Kogoś na kim mu zależy, kogoś bliskiego.
– Idź się umyć i przyjdź na śniadanie. Wszystko ci opowiem–mówi szybko i odwraca wzrok. Kieruje się w stronę drzwi i wychodzi z pokoju zostawiając mnie samą z myślami.
***
Przecieram ręką zaparowane lustro. Chcę zapamiętać jak wyglądam zanim wszystko się zmieni. Zastanawiam się czy Steve też tak to przeżywa. W końcu, nie zamierzam mu odpuścić, a on albo Isaac musi wygrać.
Wycieram się szybko ręcznikiem i owijam się nim na wysokości biustu. Rozczesuję włosy i splatam je w dwa warkocze.
Wychodzę z łazienki i wybieram z szafy najzwyklejsze ubrania jakie mogłam znaleźć. I dół i góra są całe czarne.
CZYTASZ
A potem był koniec
FanfictionFanfiction inspirowane trylogią Suzanne Collins "Igrzyska Śmierci". W państwie gdzie nic nie jest pewne, żyje Rosemary Hill. Dziewczyna chce tylko jednego: sprawić, aby jej brat przeżył.