Ostatnio wypowiedziane słowa wybrzmiewają echem w mojej głowie. Plączą się. Powracają we śnie. Otwierają oczy w środku nocy. Powodują dziwny ucisk w sercu.
Przymykam na wpół otwarte usta, które wydały z siebie westchnięcie kilka sekund temu. Wiatr rozwiewa włosy, kiedy stoję nad brzegiem jeziora. Poranna mgła zasunwa szczyty gór srebrzystobiałymi oparami. Mierzę wzrokiem drugi brzeg, ściskając nóż w ręku.
Odkąd Isaac odszedł minął już dzień. Przez ten czas mogłabym uciec. Znaleźć Steve'a sama i na własną rękę zakończyć to co zaczęłam. Mimo to czekam. Stoję w miejscu. Nie muszę się nawet jakoś specjalnie kryć. Pozostałych przy życiu Trybutów mogę policzyć na placach jednej dłoni, więc szanse na to, że na kogoś wpadnę są znikome.
Mimo to nie mogę przestać rozglądać się dookoła co kilka sekund. Zaczynam robić to jak w transie. Dwie sekundy w lewo. Kątem oka zahaczam o obraz przede mną, kiedy spoglądam w prawo. Kolejne dwie sekundy. Potem obracam się wokół własnej osi, żeby po raz kolejny upewnić się, że nic nie zaatakuje mnie od tyłu.
Potrzebuję się do kogoś odezwać. Przebywanie z samą sobą miesza mi w głowie. Potrzebuję Isaac'a przy sobie. Potrzebuję jego ramion owiniętych dookoła mnie kiedy zaczyna się robić chłodniej. Potrzebuję jeszcze tylko paru wspólnych chwil zanim pogodze się z tym, że będę musiała odejść.
Wsłuchuję się w szum wiatru, bzyczenie owadów, które zaczynają powoli budzić arenę do życia. Słońce oświetla wszystko jasnoróżowym promieniem poranku. Zadzieram głowę do góry na dźwięk skrzydeł przelatujących nade mną. Stado czarnych ptaków zasnuwa poranne niebo niczym chmura. Krążą, kraczą. Kręcę się dookoła własnej osi jak baletnica w tańcu. Świat staje się rozmazany, ale ptaszyszka w górze nie tracą na ostrości. Upadam na miękki piasek. Centymetry dzielą mnie od zimnej taflii jeziora. Zanoszę się śmiechem. Zaczynam czuć się lekko, tak jak kiedyś gdy razem ze Steve'em budziliśmy się wcześniej, aby móc oglądać śpiącą wioskę. Wychodziliśmy z domu po cichutku, żeby nikogo nie zbudzić. Potem biegliśmy w dół ulicy. Powietrze pachniało mrozem. Było trochę mokro, lekko wilgotno. Buty ślizgały się po wystających kamieniach, kiedy biegliśmy w poprzek zabudowań.
Teraz znowu wstaję. Unoszę się tak, jak kiedyś codziennie rano. Przymykam oczy. Podnoszę ramiona do góry. Rozczapierzam palce. Chłonę wiatr. Pragnę czuć muśnięcia porannego słońca na swojej skórze. Chcę czuć się jak kiedyś. Marzę, aby być znowu szczęśliwą, chociaż przez chwilę. W oczach zbierają mi się łzy, które chwilę później znajdują ujście i zaczynają lecieć kropla za kroplą. Wargi zaczynają drgać, kiedy uświadamiam sobie po raz kolejny, że nie wrócę do tego co było kiedyś.
Że nie uratuję brata przed samą sobą.
Że wszystko się zmieniło.
Wszystko cichnie. Odgłosy z zewnątrz nie docierają do mnie. Zamykam się w swoim świecie. Znowu.
A potem wszystko się wyostrza, jakbym nagle przebudziła się ze snu zimowego. Zapachy, odgłosy, dotyk. Wszystko działa jeszcze sprawniej, jakby coś od środka dawało mi siłę. Ulepszało.
I wtedy krzyk. Krzyk, którego nie chciałabym słyszeć. Wzywający mnie. Błagający. Cierpiący. Déjà vu? Otwieram oczy. Rozglądam się dookoła. Nie potrafię dostrzec nikogo. Szukam ciemnej czupryny schowanej gdzieś za drzewami. Tym razem wiem, że krzyczący nie jest posiadaczem złotych oczu.
Głos Steve'a łamie się. Krzyczy coraz ciszej, żeby chwilę później zacząć błagać od nowa. Wiem, że nie powinnam robić tego co robię w tej chwili, ale nogi same garną mi się do biegu.
Piasek wzlatuje do góry, kiedy biegnę szeroką plażą. Kieruję się w stronę głosu. Skręcam w stronęniskich drzew.
– Steve! Steve!– nawołuję. Chcę żeby wiedział, że biegnę.– Gdzie jesteś? Steve?
CZYTASZ
A potem był koniec
FanfictionFanfiction inspirowane trylogią Suzanne Collins "Igrzyska Śmierci". W państwie gdzie nic nie jest pewne, żyje Rosemary Hill. Dziewczyna chce tylko jednego: sprawić, aby jej brat przeżył.