35. Dość

288 21 15
                                    

Długo wstrzymywane powietrze w końcu uszło z moich drżących warg. Jeszcze raz obejrzałam się za siebie, ale oprócz czarnego samochodu z przyciemnianymi szybami, stojącego niemal naprzeciwko, nie dostrzegłam nic konkretnego. Było zbyt ciemno i zbyt ponuro. Nawet światła latarni zdawały się być zaledwie jasną plamką pośród nikłej ciemności. Czerń wlewała się hektolitrami do mojego umysłu i szeptała zdradzieckie słowa, które sprawiały, że w moim sercu powoli zaczęła kiełkować panika. Podniosłam rękę i palcem wskazującym nacisnęłam dzwonek. Usłyszałam przytłumiony dźwięk, który rozszedł się po mieszkaniu oraz kilka głosów zmieszanych w jeden. Odrobinę się zdziwiłam, ale starałam się przybrać kamienną twarz. Po chwili ktoś zamaszyście otworzył drzwi, a moim oczom ukazał się średniego wzrostu blondyn, któremu dziwnie świeciły się oczy. I zapewne nie było to spowodowane tylko i wyłącznie dobrym samopoczuciem.

– Nie mogę w to uwierzyć! – Klasnął w dłonie i szeroko się uśmiechnął. – Ruby String we własnej osobie stoi przede mną. Jestem Jason. Wchodź, wchodź! – Gestem ręki zaprosił mnie do środka i, o ile było to możliwe, jeszcze szerzej otworzył dębowe drzwi, których powłoka lśniła od lakieru.

– To chyba pomyłka. Zdaje się, że pomyliłam domy. – To był jeden z tych momentów, w którym nic ze sobą nie współgrało. Moja mina nie pasowała do istnej ekscytacji nieznanego mi człowieka. Przedmieścia Londynu nie były takie, jakimi je sobie wyobrażałam. To był jeden wielki żart, na dodatek nieśmieszny.

Chciałam się już wycofać i odwrócić na pięcie, ale skutecznie zatrzymała mnie dłoń chłopaka, która owinęła się wokół przegubu mojej ręki i ciasno go oplotła.

– Nie tak prędko – odpowiedział. Odgarnął blond grzywkę, która zdążyła mu wpaść do oczu z powodu nagłego podmuchu wiatru. – Harry jest w środku i na ciebie czeka. Zresztą wszyscy na ciebie czekamy.

Gdybym nie była tak skołowana i zdezorientowana, nie dałabym się wciągnąć do środka, ale skutecznie wykorzystano moją słabość. Za moimi plecami rozległ się huk zamykanych drzwi, a ja momentalnie poczułam się uwięziona, jakbym była w klatce. Jednak nie była to klatka ze złotymi prętami, ustawiona na samym środku areny po to, żeby widownia miała na mnie jak najlepszy widok. Pręty były zardzewiałe i powyginane, ponieważ niejedna osoba próbowała się już z nich kiedyś wydostać. Małe więzienie zostało postawione z dala od sztucznego tłumu, jakby atrakcja znajdująca się w środku wcale nie była godna uwagi.

Niepewnie zaczęłam się rozglądać po wnętrzu domu, ale nie było ono w żaden sposób wyjątkowe. Patrzyłam na zwyczajne mieszkanie jeszcze bardziej zwyczajnego, młodego mężczyzny. Kremowe i beżowe ściany w ogóle nie zachwycały zmysłu estetki, za jaką się uważałam. Na wykładzinie leżało mnóstwo zabawek, prawdopodobnie psa, i to one były o wiele ciekawsze i bardziej kolorowe, niż to, co mnie w tym momencie otaczało. Światło leniwie wypływało z lampy i sprawiało, że nasze cienie poruszały się wraz z nami. W powietrzu dało się wyczuć zapach sosnowego odświeżacza do powietrza oraz dymu papierosowego. Ta mieszanka była tak ciężka i gęsta, że zaczęła nieprzyjemnie zalegać w moich płucach. Potrzebowałam wody. Na dodatek dziwna, indyjska muzyka wydobywająca się z głośników w żaden sposób nie poprawiała mojego stanu. Sprawiała, że mój mózg pracował na jeszcze wolniejszych obrotach. Stałam się ociężała, coraz trudniej było mi się skoncentrować i ani trochę mi się to nie podobało.

Ale nie to było najistotniejsze. Przyzywały mnie głosy. Miękkie, wibrujące tony przechodzące w ostre brzytwy, tnące wszystko za jednym zamachem. Śmiechy roznoszące się echem po całym mieszkaniu oraz ten jeden głos, który momentalnie rozpoznałam. Zabarwiony tak głęboką chrypą, jakby śpiewał zbyt długo. Był tak bardzo niski, że wydawało mi się, że wydobywa się z najodleglejszych czeluści; głębin, do których nie dociera żadne światło. Słowa wypowiadał powoli, dokładnie. Mogłam sobie wyobrazić, jak z każdą samogłoską przyciska język do dolnych zębów, a później w skupieniu przygrywa wargę, uśmiechając się półgębkiem. Zapewne z każdą pauzą układał zmysłowo usta, by jego rozmówcy mogli nacieszyć się tym widokiem. I przysięgam, że marzyłam o tym, żeby być wyrazem lub nawet pojedynczą literą uciekającą z jego ust. Chciałabym poczuć, w jaki sposób pobierałby oddech, a później rozkosznie wypuszczałby mnie z malinowych warg, które najpiękniej wyglądały, gdy były złączone. Gdy w skupieniu się nad czymś zastanawiał lub denerwował.

The Great Rotten WorldOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz