Rozdział Piętnasty

6K 489 47
                                    



Stukam palcami o kuchenny blat, zastanawiając się czy uciec teraz czy za chwilę. Mieszkanie Sama jest puste, tak jak w chwili, kiedy się obudziłam. Nie wiem dlaczego nadaj tu jestem. Może dlatego, że moja obecność wydaje się być tak surrealistyczna, iż biorę ją za sen? A skoro to sen, to nie mam powodów, żeby uciekać.

W garści ściskam małą karteczkę z koślawym pismem Sama. Z krótką prośbą o zaczekanie na niego. Nie chcę czekać... Znam moją rolę w tym krótkim przedstawieniu. Chcę jedynie zakończyć ten etap. Ruszyć dalej i nie oglądać się za siebie. Wydaje się to takie proste. A mimo to ciągle dźwięczą mi w uszach wczorajsze słowa Sama... I cały czas bolą tak samo. Chciał mnie tylko dlatego, żeby zrobić na złość bratu.

Jestem pieprzoną masochistką. Ale przecież już dawno udowodniono, że w każdym związku jest sprawca i ofiara. Każdy z nas szuka w drugim człowieku swojej własnej patologii. Ja i Sam Black to niezdrowa, destrukcyjna relacja.

Drzwi do mieszkania otwierają się z cichym skrzypieniem, a do środka wchodzi Sam. Zagryzam mocno wargę, czując jak moje ciało cała się spina. Jak to możliwe, żeby człowiek wyglądał aż tak dobrze?

Sam ściąga skórzaną ramoneskę i wiesza ją na wieszaku obok drzwi. Ma na sobie rozciągnięty szary sweter i potargane dżinsy.

— Zostałaś — mówi, a w jego głosie zaskoczenie miesza się z ulgą. Kładzie na blat siatkę z zakupami. Zaciska zęby i kołysze się lekko na piętach, unikając mojego spojrzenia. Taki spłoszony i niepewny wygląda zupełnie jak nie on.

— Nie na długo — mamroczę, coraz mocniej ściskając małą karteczkę w mojej dłoni. — Chciałam się pożegnać, Sam.

— Pożegnać? — parska, momentalnie mnie irytując.

— Nie powinieneś mnie wciągać we wczorajszą sytuacje.

— Wiem, przepraszam.

Kiwam głową.

— Jadę do Nowego Jorku — rzucam, zerkając na niego niepewnie. Nic nie mogę odczytać z jego twarzy.

— Z Robbiem?

Przełykam głośno ślinę.

— Nie. Robbie jeszcze o tym nie wie.

Tym razem to Sam przytakuje. Bierze głęboki oddech i ze świstem wypuszcza powietrze. Zaraz potem opiera się o kuchenny blat. Stoi wystarczająco blisko, aby pozbawić mnie oddechu, ale na tyle daleko, że nie czuję się uwięziona w pułapce.

— Chcę tańczyć... — Sama nie wiem dlaczego mu to mówię. — To moja szansa.

— Wiem. — Uśmiecha się smutno. — Zawsze chciałaś. Przynajmniej to się nie zmieniło.

— Nie rób takiej smutnej miny, zupełnie jakbyś czegoś żałował.

Sam marszy podirytowany brwi.

— Żałuję. Żałuję, że cię straciłem.

Prycham głośno. Jak to możliwe, że znowu jestem na niego wściekła. Ciągle czuję wściekłość albo smutek z jego powodu. To chore i powinnam się od tego odciąć.

— Nie straciłeś mnie, Sam — syczę wkładając w to tyle jadu ile tylko potrafię. — Porzuciłeś mnie.

— Nie.

— Nie potrafię ci tego wybaczyć. — Zamykam mocno oczy. — Nienawidzę cię rozumiesz? Nienawidzę!

Sam wybucha krótkim, niewesołym śmiechem. Podchodzi do mnie jeszcze bliżej.

Nasze nigdy (The Strangers, #1)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz