Rozdział Dwudziesty trzeci

5.1K 410 29
                                    


Ręce Sama ciągle zaciskają się na mojej talii, a ja zaczynam się zastanawiać, kiedy ramiona Robbiego, które były najbezpieczniejszym miejscem na ziemi, zostały zastąpione przez Sama. Ta zmiana wkradła się tak powoli i niepostrzeżenie, że teraz, kiedy sobie to uświadamiam, ledwo mogę oddychać. A może chodzi o bliskość Sama. O to że czuję jego dziko galopujące w piersi serce. Jego gorący oddech łaskocze moją szyje i obojczyki, i mimo iż moje własne serce nie pozostaje obojętne i w swoim szaleńczym biegu, dorównuje sercu Sama, czuję się wyjątkowo spokojna. To ten dziwny rodzaj spokoju, kiedy wiesz, że wszystko jest na swoim miejscu.

Nie potrafię znaleźć żadnych słów, a nawet gdybym potrafiła i tak niedane byłoby mi je wypowiedzieć, bo ostry dźwięk mojego dzwoniącego telefonu, przerywa ciszę.

Sam drga lekko, jakby wybudzony z półsnu.

— Odbierz — szepcze cicho.

Zagryzam mocno wargi, zanim niezdarnie wstaję z jego kolan. Bez ciepła jego rąk, momentalnie robi mi się zimno i przestaję czuć się bezpiecznie. Tu, na zewnątrz jego ramion, świat zdaje się być okrutnym miejscem.

Na wyświetlaczu mojego telefonu pojawia się biały napis „Robbie" i przez chwilę waham się czy odebrać.

— Halo? — odzywam się nieco zachrypniętym głosem.

— Płaczesz? — Troskliwy głos Robbiego, sprawia że cała lodowacieje.

— Nie. — Imituję śmiech, zerkając nerwowo na Sama. — Mam tylko katar, chyba złapałam przeziębienie.

Powoli wychodzę z pokoju i staję na korytarzu. Sam nadal siedzi na moim różowym łóżku. Zamyka oczy i unosi brodę w stronę sufitu.

— Wszystko w porządku, Robbie? Coś się stało?

Zanim jeszcze kończę pytanie, znam już odpowiedź. Nie wiem skąd to wiem, bo Robbie nie zdążył właściwie powiedzieć nic oprócz jednego słowa. A mimo to wiem. Tak po prostu.

Robbie wzdycha głośno po drugiej stronie linii.

— Ojciec jest w szpitalu — mówi. — Lekarze nie dają mu dużo czasu. Mama chce go zabrać do domu, żeby... — Urywa, a głos mu się łamie.

— Zaraz kupię bilet i... — Wypalam bez zastanowienia.

— Nie, Isa. — Przerywa mi. — Nie możesz tak po prostu przylecieć, nie po to dzwonię.

— Ale potrzebujesz mnie.

— Musisz iść jutro do pracy, dobrze wiesz, że cię wyleją, jeśli tego nie zrobisz...

— Robbie...

— Przyleć po jutrze. W sobotę. — Bierze głęboki oddech. — Dam sobie radę, kochanie.

— Jeśli nie po to dzwonisz, to po co? — pytam, zamykając oczy. Nie potrafię patrzeć na Sama i rozmawiać z Robbiem.

— Chciałem ci tylko to powiedzieć. — Wzdycha. — I że cię kocham.

Wielka gula staje mi w gardle i zerkam ukradkiem na Sama.

— Ja cię też kocham — odpowiadam, patrząc na starszego z braci. I kto wie? Może mówię do nich obu.

Robbie rozłącza się bez zbędnego pożegnania, a ja nadal stoję na przedpokoju z telefonem przyciśniętym do ucha. Muszę zamknąć oczy, żeby nie czuć jak bardzo szczypią od żalu i wyrzutów sumienia. Otwieram je, słysząc kroki. Sam ubrał skórzaną kurtkę i nacisnął już klamkę drzwi wyjściowych.

— Gdzie idziesz? — pytam żałośnie.

Ramiona Sama opadają nieznacznie, zanim się do mnie odwraca. Twarz ma bladą i nieprzeniknioną.

Nasze nigdy (The Strangers, #1)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz