Rozdział 1 część 1

756 66 4
                                    


William stał właśnie nieopodal domu, tak dobrze mu znanego, choć był tu zaledwie kilka razy. Nie ujawnił jak dotąd swej obecności, ale bardzo lubił stać i przyglądać się jak Barbara krząta się koło gospodarstwa. Wstaje wcześnie rano, pielęgnuje ogród, zagląda do sadu. Nigdy jednak nie zostawał tam zbyt długo. Bał się. Nie tego, że ona go zauważy. Raczej tego, że Ron mimo, iż zakochany po uszy w swej Alice, wyczuje wcześniej czy później jego obecność. A tego Will nie chciał. Dopiero by było! Był piękny październikowy, wciąż jeszcze ciepły poranek. William postał jeszcze chwilkę, ale tym razem Barbara nie wyszła jak zawsze do ogrodu, nie wyszła wcale. Zobaczył Alice, która z koszem poszła do sadu po jabłka. Zaraz za nią wyszedł Ronald, uroczo rozespany, z potarganą czupryną blond włosów i błogim uśmiechem na twarzy. Ten to ma się dobrze - pomyślał Will. Zazdrościł Ronowi. Alice wróciła, położyła koszyk pełen papierówek na schodach i przytuliła się do swego shinigami, mocno go przy tym całując. Trzeba zniknąć, nim młody bóg śmierci go zauważy, to dobra chwila. Ale poczuł nagłe ukłucie w sercu, zwłaszcza, że Barbara wyszła, akurat w tej właśnie chwili za młodymi i z uśmiechem na ustach, zabrała koszyk ze schodów, nie przeszkadzając całującej się parze. William zagapił się na nią przez chwilę. Była taka piękna, wciąż jeszcze mimo upływających lat. I wciąż była sama. Żaden mężczyzna nie zajął dotąd na stałe miejsca u jej boku. To jednak z niewiadomych powodów cieszyło go, choć żal mu jej było. Nikt ze śmiertelnych nie miał lekko w życiu, kiedy musiał borykać się z samotnością, zwłaszcza mądra i piękna kobieta. Nie powinna być taka samotna. Może dlatego Adrian i Agnes pozwolili zamieszkać ich córce u Barbary. Zwłaszcza, że nie mogli zabrać jej ze sobą do świata shinigami, gdzie obecnie mieszkali. Barbara weszła do domu, młodzi nadal przytuleni stali na ganku, William uznał więc, że czas się ulotnić zanim ktoś go tu namierzy. Zresztą po co on tu wciąż przychodzi? Czas z tym skończyć i zająć się pilną przecież pracą. I z tym przekonaniem Willu wrócił do biblioteki.

--------------------------------------------------------------------------------------------

Grellu szedł korytarzem biblioteki a w rękach niósł ogromny stos cinematic record. Odwalił właśnie kawał niezłej roboty, której wszak nie lubił, bo grzebanie się w papierach nie było dla niego niczym atrakcyjnym. Zamierzał oddać Williamowy te wszystkie księgi i zabrać się czym prędzej do czynnej pracy. Chciał wrócić ze swą kosą do świata śmiertelnych, by móc oddawać się swemu powołaniu i zakosić tyle dusz ile trzeba będzie, wolał nadgodziny i pracę niż, tak kiedyś często serwowane mu przez Willa zawieszenie. Teraz o zawieszeniu jednak nie mogło być mowy, pracy mieli w nadmiarze, a zasoby dusz wciąż ulegały przemieszczeniu, bo też świat śmiertelnych był w czasach obecnych przeludniony i ludzie wciąż to umierali to się rodzili. Sutcliff wszedł do gabinetu Williama, którego jeszcze chyba nie było. Położył z ogromnym hałasem księgi na biurko i odetchnął z ulgą. Nareszcie. Usiadł na miejscu swego przełożonego, na jego ulubionym fotelu, za jego osobistym biurkiem. Zakręcił się kilka razy dookoła siebie, jak mały dzieciak. Po czym z powagą przymierzył się do stanowiska Williama.

- Eee, nie! – stwierdził zdecydowanie – nie umiałbym tu tak wciąż siedzieć.

- I słusznie – dobiegł go głos zza regału pełnego książek – bo to moje miejsce Grellu Sutcliffie.

- Już wróciłeś? Nie zauważyłem! Ale to dobrze, bo dosyć mam tej głupiej, papierkowej roboty. Piła mi zardzewieje nim zdążę się z tym wszystkim uporać. Masz dla mnie jakąś pracę w terenie?

- Oczywiście, Grellu. Dwie katastrofy lotnicze, jedna w NY druga w Miami, poza tym tsunami w Nowej Zelandii, możesz nawet nie czyścić swej kosy, tylko uporaj się z tym raz dwa!

- Sam? Tyle roboty? Może ktoś mi pomoże, bo padam szczerze mówiąc i przydała by się mała pomoc.

- Niestety nie mam kogo ci przydzielić, wszyscy są zajęci. Ja też dopiero wróciłem i muszę zająć się swoją robotą, przykro mi mój drogi, co ci poradzę?

Grellu spojrzał na swego przełożonego, bo ten zachowywał się ostatnio bardzo dziwnie. Zbyt dziwnie jak na niego. Mógł oczywiście to być efekt przepracowania i nadgodzin, ale Sutcliff czuł pod skórą, że jest coś jeszcze. Coś o czym William nie mówił i do czego się nie przyznawał.

- Brakuje mi naszego kochanego Adrianka – westchnął rudzielec – a Ron długo jeszcze będzie się tak byczył, co? Bardzo by się przydał, szczerze mówiąc. Mógłbyś już kazać mu wrócić i zająć się robotą.

- Sam nie wiesz, co mówisz Grellu. Naprawdę tego chcesz? Mam kazać Ronaldowi wrócić i rozdzielić tę dwójkę? Jak myślisz, co Adrian na to powie?

Grell podrapał się po nosie, poprawiając okulary. Wiedział, że ta sprawa nie jest taka prosta, jednak praca ponad siły i braki kadrowe były dla niego ważniejszym problemem, niż złamane serce jakieś nastolatki, nawet jeśli było ona córką jego przyjaciela i półkrwi bogiem śmierci. W takich wypadkach jego samolubstwo i egocentryzm brały górę nad rozsądkiem.

- Myślę, drogi Willu, że zważywszy na obecną sytuację, Ron, Alice a także Adrian i Agnes zrozumieją, jeśli każesz wrócić Ronaldowi i zabrać się do roboty. Choćby na jakiś czas. Rozważ moje słowa, bardzo cię proszę! Myślę, że zarząd zgodzi się ze mną, prawda?

- Skoro tak stawiasz sprawę? Dobrze, przedstawię twoją propozycje zarządowi, jednak to ty będziesz tym, który poinformuje o tym młodego Knoxa, a także Adriana Crevana. Skoro tak jest twój pomysł na rozwiązanie naszego problemu, Grellu Sutcliffie.

Rudzielec prychnął, wstał i przeciągnął się.

- Nie mam czasu na takie rzeczy, mój drogi Williamie. Sami im to powiedz, dałeś mi tyle roboty, że nie wiem nawet czy zdążę uzupełnić te księgi. I kiedy ma to niby zrobić? A teraz pędzę do NY, praca czeka!

I wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. William zasmucił się, chociaż wiedział, że Grellu ma rację. Ron nie może wiecznie zostawać bezczynnym, był wszak shinigami, jednym z nich. A społeczność bogów śmierci bardzo potrzebuje w tej chwili każdej pary rąk do pracy. Zarząd też już zaczynał się interesować jego przedłużającą się bezczynnością. Zwłaszcza, że Ron ukończył szkołę z najlepszymi wynikami, a takich shinigami bardzo było im teraz trzeba! William odwlekał w nieskończoność to co i tak w końcu miało się stać, bo dopóki Knox był jeszcze nie całkiem zdrów, miał pretekst by pozostawać w świecie śmiertelnych. Teraz jednak nie miał już żadnego pomysłu, jak odwlec to co nieuniknione. Ronowi nic nie dolegało, był w pełni sił, mógł więc zając się swym powołaniem i wesprzeć kolegów w tak ciężkim dla nich okresie. William usiadł za swoim biurkiem. Oparł głowę na dłoniach i zamyślił się. Trudne chwile wymagają trudnych decyzji, czyż nie?


SERCE SHINIGAMIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz