Sięgnęła po widelec i nałożyła na talerz apetycznie wyglądającą rybę, podczas gdy Elodie rzuciła się na tłusty udziec, a Paulette nakładała sałatkę. Mimo że danie było wyśmienite, nie czuła zbyt dużego głodu — miała ochotę zniknąć z tłumu i pobyć przez chwilę sama. Wstała powoli z krzesła.
— Dokąd idziesz? — spytała ją Paulette, nawet nie odrywając wzroku od talerza.
— Potrzebuję chwili samotności — odszepnęła.
— Tylko nie spóźnij się na tańce — przestrzegła Elodie.
— Jakie znowu tańce?
— Podsłuchałam, jak Maks mówił twojej siostrze, że wolałby się pokroić niż urządzić wieczorek taneczny, ale nie ma wyboru. Zacznie się o godzinie osiemnastej. Miej to na uwadze.
Carmen lekko skinęła głową. Przywódca w przeciwieństwie do swojego ojca nie lubił przyjęć i sabat od dawna nie doświadczył dobrej zabawy. Może sabaty częściej powinny się odwiedzać?
Zebrała w sobie moc i zniknęła bezszelestnie, pozostawiając po sobie puste miejsce. Przeniosła się pod swoje ulubione drzewo. Usiadła w cieniu jego rozłożystych gałęzi, jednak wirująca w niej moc nie pozwalała na bierność. Poderwała się i zawirowała wokół własnej osi. Z radosnym śmiechem powtórzyła to raz jeszcze. Tańczyła w rytm muzyki, którą tylko ona słyszała, nie przejmując się niczym ani nikim.
Tam, gdzie wcześniej przygniatał ją ciężar, teraz nie było nic. Czuła się lekka i w końcu wolna. Zatrzymała się nagle i dotknęła brzucha.
— Jesteś moim obrońcą — powiedziała do dziecka, świadoma, że nie może jej jeszcze słyszeć ani rozumieć. — Kocham cię nade wszystko, jak nikogo już nigdy nie będę.
Opadła na miękką trawę, porastającą polanę. Wzrok utkwiła w niewielkich obłokach, które delikatnie zasłaniały błękit nieba. Były takie piękne, ulotne... Z rozkoszą zamknęła oczy, delektując się promieniami słońca, docierającymi do niej przez luki między gałęziami i ogrzewały ciało. Chciała, by ta chwila mogła trwać wiecznie, niezakłócona niczyją obecnością ani wspomnieniami, jednak nie było to możliwe.
W dniu jej ślubu niebo wyglądało tak podobnie, jedynie przy horyzoncie chmury barwiły się pomarańczem, fioletem oraz czerwienią, zabranymi zachodzącemu słońcu. Nie zwracała na to uwagi. W tamtej chwili liczył się jedynie stojący przed nią mężczyzna, który zaraz miał zostać jej mężem. Jego włosy, zwykle brązowe, nabrały rudego połysku, a szare oczy utkwione były w jej twarzy. Czuła się taka szczęśliwa, nie wiedziała jeszcze, że zaledwie po paru tygodniach ten dzień będzie prześladował ją w koszmarach.
Przymknęła oczy, chcąc odgonić wspomnienia. Powinna się skupić na tym, co obecne i przestać poddawać demonom przeszłości.
— Athanse, żałuję, że kiedykolwiek zwróciłam na ciebie uwagę — wyszeptała obojętnym głosem. — Nawet nie wiesz jak bardzo.
Jednocześnie przypomniała sobie, że chciał z nią porozmawiać po obiedzie. Znienawidziła go przez ostatnie lata, jednak ciągle tlił się w niej płomyk nadziei, że odnajdzie w nim czarownika, jakim był w okresie narzeczeństwa. Cichy głos wewnątrz niej chciał dać mu kolejną szansę, zapominając ile razy już to czynił. I jak bardzo bolesne się to okazywało. Jednak może to dziecko...
Carmen westchnęła ciężko. Zdawała sobie sprawę, że ta wieczna nadzieja, która ciągle pchała ją z powrotem w ręce męża tyrana, stoi na pograniczu głupoty. Ile razy można włożyć rękę w ogień, nim pojawi się wiedza, że zawsze skończy się to oparzeniem? Mimo to poczuła wzbierającą w niej moc, która wyrywała ją do domu, do jej komnaty. Nawet własna podświadomość nie była jej posłuszna i zmuszała do dania kolejnej szansy osobie, która na nią w ogóle nie zasługiwała. Obraz poczerniał.
CZYTASZ
Przeklęta
FantasyCarmen nie należała do osób uległych. Niezłomną wolą walki, sprytem i przebiegłością zapewniła sobie władzę w świecie nietolerującym słabości. Ryzyko weszło jej w krew, tak samo szybko jak pycha i wiara we własną wszechmoc. Taką Carmen znamy, jednak...