11. "To zwykła ciekawość"

72 12 3
                                    

Carmen z uśmiechem patrzyła na niebo. Gałąź, która posłuszna jej mocy wykrzywiła się dopasowując do linii pleców, stanowiła wygodne oparcie i pozwalała na doskonały odpoczynek. Tu, z dala od zgiełku wywołanego przez gości, a przede wszystkim z dala od Athanse'a czuła się jak wiele, wiele lat wcześniej. Delikatnym gestem dotknęła brzucha. Była to pierwsza dobra rzecz jaką otrzymała od męża – ich dziecko. Moje dziecko. Objęła się ciaśniej, chociaż nic jej nie groziło.

Spodziewała się... Nie, nawet się już nie spodziewała. Uporczywie trwała w niej ta bezzasadna nadzieja, że pierwsza reakcja Athanse'a na wieść o ciąży była wynikiem zaskoczenia i mężczyzna ostatecznie okaże radość. Poranna rozmowa rozwiała nawet te marzenia. Z zaciśniętymi w cienką linię ustami Carmen odtwarzała słowa męża, jak gdyby ponowne przypomnienie ich mogło zmienić treść lub wskazać inne znaczenie. Nie chcesz dziecka, kochanie? Dobrze, więc będzie tylko moje, mężu. Tego ranka jego twarz była pierwszym co zobaczyła. Stał nad nią, uporczywie wpatrując się w naprawioną kołyskę, mając na twarzy wymalowany wstręt.

- Ono zniknie – wysyczał, kiedy zauważył, że nie śpi. – Nie byłaś godna zostać matką i jesteś w ciąży wbrew mojej woli, a ja nie uznam tego dziecka za moje. Nigdy. Pamiętaj o tym, Carmen. Lepiej dla niego, by nigdy się nie narodziło. Usuń je. Paulette ma zioła, które ci pomogą i nie zawiedzie mnie ponownie. Bądź dobrą żoną.

Przez ciało Carmen przeszedł dreszcz obrzydzenia. Przerwała mężowski wywód wypchnięciem go ze swojej części pokoju. Po raz kolejny opanowało ją zwątpienie i chęć poddania się, mimo to, jedyne co zrobiła, to przeniosła się tutaj, na swoje drzewo.

Siedząc od rana na gałęzi, obserwowała jak słońce powoli wspina się coraz wyżej, ogrzewając ziemię swymi promieniami i ukrywając Księżyc przed oczami jego dzieci. Z resztą czy dalej mogę nazywać tę obojętną i milczącą potęgę rodzicem? Carmen pozwoliła kącikom ust opaść jeszcze niżej i westchnęła ciężko. Powinna wrócić do dworu i zjeść obiad, w końcu teraz dba nie tylko o siebie, ale i o maleństwo, a śniadanie już pominęła. Mimo to czuła niechęć do powrotu. Gdzie miałaby się pojawić? W swojej sypialni, by narazić się na kolejne bolesne słowa oraz nakazy zabicia dziecka? Do kuchni, gdzie nagłym pojawieniem zapewne przerazi ludzką służbę, a może do jadalni, w której Ailith obdarzy ja ledwie przelotnym spojrzeniem nim uda, że nigdy nie miała siostry?

Pozwoliła , by jedna noga opadła z gałęzi i swobodnie bujała się w powietrzu. Tego dnia nie wiedziała skąd miała w sobie siłę, by wytrzymać miniony wiek, ani dlaczego teraz, kiedy w końcu ma powód do walki, czuje się tym wszystkim tak mocno przygnieciona.

Obojętnie zsunęła się z drzewa, przez ułamek sekundy czując radość, gdy ciało spadało ku ziemi. Dopiero w ostatniej chwili pozwoliła, by magia spowolniła upadek, chroniąc ją przed bólem. Postanowiła wrócić pieszo, co da jej dodatkowy czas do namysłu. Odruchowo skierowała się w stronę niewielkiej ścieżki. Podczas posiłku na pewno podejdą do niej Elodie i Paulette. Co powinna wtedy zrobić? Nie dam rady udawać, że nie wiem nic o ziołach wstrzymujących ciążę, nie dam też rady wyrzucić jej tego. Chociaż zielarka była jedną z najbliższych jej osób, budziła lekki lęk w Carmen, która obawiała się burzliwej reakcji na nowoodkryte informacje.

Czarownica zatrzymała się, opierając o jedno z drzew. W drugiej ręce niemalże odruchowo pojawiła się destruktywna kula mocy gotowa powalić nawet najgrubsze konary. Równie nagle zniknęła. Nie mogła pozwolić sobie na wybuch gniewu, nie tutaj i nie za dnia, kiedy każdy przypadkowy człowiek mógł przyjść zwabiony niecodziennym hałasem.

- Nie spodziewałem się, że oszczędzisz drzewa.

Carmen drgnęła przerażona i podniosła wzrok. Niewiele dalej od niej stał przywódca Potężnego Księżyca i patrzył na nią łagodnym, lekko kpiącym wzrokiem. Dygnęła przed nim bardziej z zaskoczenia niż własnych chęci.

- Dobrze nad sobą panuję – odparła cicho, chociaż nagłe najście ponownie rozbudziło w niej gniew i chęć destrukcji. Mimo to nie mogła zapomnieć z kim rozmawia, ani tego, że ich rozmowa mogłaby mieć wpływ na losy całego sabatu. – W czym mogę pomóc, panie?

- Mów mi Eustace. Nie jesteś moją poddaną, by mnie tytułować.

Carmen utkwiła wzrok w jego twarzy, szukając śladu podstępu lub kłamstwa, jednak mogła dostrzec tylko zaciekawienie. Zaciekawienie, które zdecydowanie powinno być mniejsze.

- Mimo to wolę zachować ogólne zasady, panie – odpowiedziała cicho. – Jesteś przywódcą i należy ci się szacunek.

- Co muszę zrobić, byś porzuciła tę sztywność, Carmen? Jeszcze na wczorajszym balu nie miałaś oporów, aby mnie dźgnąć i wybuchnąć gniewem.

Czarownica zaczerwieniła się, nie mogąc stłumić wstydu, płynącego zarówno z wcześniejszego zachowania jak i z bezpośredniości czarownika. Miała szczęście, że Maksymiliana nie było w pobliżu, jak również, że Eustace nie poczuł się oburzony jej zachowaniem. Los sabatów mógł ulec zmianie poprzez zaledwie jedno muśnięcie palcem, gdyby tylko zostało ono odebrane inaczej. Jakikolwiek był faktyczny powód ich wizyty, gdyby szukali zwady, ona dostarczyłaby jej aż nadto.

- Wolałem cię złą niż tak cichą – dodał, wprawiając ją w zakłopotanie. Korzystając z jej milczenia podszedł i zaoferował ramię. – Sądzę, że przyjemniej będzie wracać razem niż pojedynczo.

Carmen w milczeniu podała dłoń. Ile dziesięcioleci minęło odkąd ostatnio szła w ten sposób? Jej palce leżały luźno na ramieniu mężczyzny, który nie ściskał jej ani nie ciągnął za sobą, jak zwykł to czynić Athanse. Na myśl o mężu poczuła przemożne uczucie, by wyrwać dłoń i jak najszybciej oddalić się od przywódcy obcego sabatu, jednak opanowała strach. Miała przed sobą dziewięć miesięcy wolności, nie może pozwolić, by i teraz cień męża wpływał na wszystkie decyzje. Uśmiechnęła się lekko pierwszy raz tego dnia, kiedy dotarło do niej, że znowu pozwoliła odebrać sobie radość i zganiła za wcześniejsze myśli. Nie pozwoliła jednak, by wyraz twarzy zdradził jej przemyślenia, zmieniając się niczym w kalejdoskopie. Eustace wciąż był obcym i nie mogła pozwolić sobie na zaufanie względem niego.

- Jak długo jesteś zamężna? Nie zrozum mnie źle – dodał natychmiast, widząc jej nieufne spojrzenie. – To zwykła ciekawość. Nie posiadasz zbyt dużej pewności, a jesteś szwagierką przywódcy.

- Dość długo – odpowiedziała ostrożnie, pilnując, by gorycz nie przedarła się do tych krótkich słów.

Poprzez ciszę jaka ponownie zapadła między nimi dało się słyszeć śpiew ptaków, a nawet szelest liści. Zupełnie jakby idący obok czarownik czekał na dalszą część wypowiedzi. Co mogłabym mu powiedzieć, by nie zdradzić zbyt wiele o sabacie...

- Ja...

- Nie musisz mi o nim mówić, jeśli nie chcesz. – Eustace uważnie sondował jej reakcję. – Wiedz jednak, że nasz sabat nie ma w zwyczaju pozostawiać nikogo w cierpieniu.


Oto ja. Klawiatura już mnie nie kocha i czuję jakbym cofnęła się minimum 100 lat i na nowo musiała uczyć cię pisać. Gdyby pojawił się tu Pentusz o stu lub więcej oczach już bym miała ciepło. Deszcz też, bo deszcz sprawdzał, prawda ReinnFall? :D

Także tego, przepraszam za jakość, ale albo z tym ruszę tak, albo w ogóle. Minie trochę czasu zanim na nowo wczuję się w klimat Przeklętej.


Ta, Która Słuchała Deszczu I Jęczała Po Tiffany,                                                                                         Blanccca

PrzeklętaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz