Rozdział 6

148 17 2
                                    

    Castiel, powtórzyła w myślach, kładąc się na kanapie i otulając szczelniej kocem. Uniosła w górę dokumenty, śledząc pierwszą stronę czujnymi tęczówkami. Poznała jego imię, część tajemnicy została odkryta. Zarówno firma, którą stworzył i imię, kojarzyły jej się z wysokim zamkiem pokonującym chmury. Taki też był milioner. Mierzył wysoko, szedł coraz wyżej, nie przejmując się niczym. Mając wokół siebie barierę celu, nic więcej. Tak jakby wszystko, co go otaczało poza murami, stawało się bezużyteczne. Zastanawiała się, czy też jest w stanie tak zrobić.

   Czuła się winna, że w taki sposób pożegnała Amelię, przecież była jej przyjaciółką, a ona nie potrafiąc wypowiedzieć ani jednego słowa, po prostu wyszła, wręczając wizytówkę. Z wyższością, z przytupem małego dziecka. Przeklęła w duchu, zakrywając twarz kartkami. Wierzyła jednak, że Am ją zrozumie, że wybaczy jej wszystko, jak tylko odbuduje siebie. Musiała to zrobić, inaczej do końca życia będzie kręcić się wokół przeszłości i nigdy nie wyjdzie z tego bagna, w które się wpakowała. Na to nie mogła pozwolić, nie teraz. Nie była dzieckiem, średni wiek dawał jasno do zrozumienia, by wreszcie zaczęła brać odpowiedzialność za siebie. Bo jak inaczej mogła funkcjonować?

   Nie potrafiła czuć się odpowiedzialna za bliskie jej osoby, nie chciała brać ich w jakikolwiek sposób do serca, cierpieć i cieszyć się wraz z nimi — nie mogła. Po prostu, zwyczajnie nie była w stanie, przez fakt, że sama siebie nie potrafiła zrozumieć i poskładać. Uformować na tyle logicznie, spójnie i prosto, aby z łatwością przygarnąć do swojego życia jeszcze jakieś osoby. Pozwalając im krążyć wokół siebie tylko je raniła. Krzywdziła ludzi, którzy kiedyś włożyli w nią serce, aby poczuła się pewniejsza i silniejsza. Zmarnowała tę szansę, podle niszcząc siebie na oczach Amelii i brata.

   Zrozumiała to późno, miała tylko nadzieję, że mimo wszystko na tyle wcześnie, by zdołać to wszystko naprawić. Uniosła się do pozycji siedzącej. Wciągnęła się w grę, z której nie mogła odejść. Postawiła przecież wszystko, nie znając warunków, nie znając swojej zapłaty, postawiła siebie w tej przeklętej grze o marzenia.

   Milioner wydawał się mimo wszystko uczciwy. Zastanawiała się czy to przez swoją osobowość, czy przez fakt, że może wszystko stracić nie zyskując nic w zamian. Na tę chwilę nie potrafiła ocenić: powinna być ostrożna czy raczej spokojna? Umowa, którą jej dał, miała stać się pierwszym krokiem Eweliny do czegoś większego, innego i zupełnie oderwanego od wcześniejszego świata. Była tego całkowicie świadoma, nawet nie zerkając do pierwszych warunków. To coś było jej kartą, przepustką do gry.

***

   Castiel spojrzał na jasne, niedbale ułożone kosmyki, na kartki, które rozsypały się, zjeżdżając z kolan kobiety. Na wszystko, co budowało niezwykłą niewinność w jego oczach, stawało się dziwną tajemnicą delikatności kobiet, utkwionych w tajemniczym świecie. Nie dotknął jej, nie podciągnął koca na ramiona, nie odgarnął kosmyków opadających i kryjących zmęczoną twarz. Odwrócił się, słysząc gwizdek. Zalał wrzątkiem kawę, przyjemny zapach rozniósł się po pomieszczeniu.

   Zanim zdążył oprzeć się o blat, poprawić krawat i upić pierwszy łyk życiodajnego napoju, usłyszał ciche kroki. Sebastian wszedł do pomieszczenia, kładąc z przyzwyczajenia teczkę tuż na fotelu naprzeciwko śpiącej Eweliny.

   — Plan chyba idzie dobrze — stwierdził, rzucając kobiecie krótkie spojrzenie i biorąc do ręki drugą kawę. Ich stały rytuał, coś co pozwalało im bez przeszkód rano odbyć nieoficjalną rozmowę. Oparł się o blat, stojąc tuż obok Castiela. Pijąc podobnie jak on sypaną kawę bez cukru.

   — Można tak powiedzieć. Wczoraj trochę mnie zaskoczyła, jeśli miałabym być szczery — powiedział cicho, podnosząc kąciki ust. — Nie spodziewałem się, że tak szybko za mną pójdzie, a tym bardziej, że przywędruje tuż pod moje skrzydła.

Potęga gwiazd (I) ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz