rozdział dziesiąty.

58 8 3
                                    

   Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to Justin Bieber w ilościach hurtowych.

   Na. Każdej. Jebanej. Ścianie.

   Chłopaczek rzucał mu powłóczyste spojrzenie spod grzywki emo.... nawet nie emo. Włosy wyglądały jak hełm, który miał uchronić gwiazdę przed wodą sodową. Właściwie, od kiedy zaczął się czesać na Miley Cyrus, nie ma żadnej obrony...

   Michael potrząsnął głową. Za dużo małych dziewczynek podniecało się tym młodym facetem, by nie podchodziło to pod gerontofilię. Matko kochana, ile on się nasłuchał? Aż był na bieżąco.

   Dziecko na wózku odwróciło głowę w jego stronę. Dziecko - właściwie dziewczyna. Nastolatka.

   No to chujnia.

      — Jestem Pat — powiedziała.

      — Mike — rzucił i usiadł na jej łóżku, ani trochę się nie krępując. Co z tego, że była ładna i wyglądała na dwadzieścia lat. Miała Biebera w pokoju.

      — Ile masz lat? — zapytał, zachowując obojętną minę. — Uczę tylko dzieci.

      — Dziewiętnaście — odparła pewnie i sprawnie odwróciła wózek. Teraz miała idealny widok na jego rozsunięte kolana, bo tak zazwyczaj siedział. — Według prawa wciąż jestem dzieckiem.

      — A masz chociaż gitarę? — spytał z pochmurną miną, widząc, że dziewczyna bezczelnie gapi się na jego rozporek. Napalona jakaś chyba... A raczej na pewno. — Tak jak twój słodki idolek.

   Dźwignęła się na rękach i pokuśtykała ze dwa kroki, by zaraz usiąść koło niego.

      — Nie masz nogi — dodał obojętnym tonem. — Czego chcesz ode mnie?

      — Masz mnie nauczyć grać — odparła. — Mam gitarę i tylko się kurzy.

   Drzwi uchyliły się, skrzypiąc okropnie. Stanęła w nich dziewczynka z kciukiem i Michael od razu domyślił się, do kogo należy mniejsze łóżko pod ścianą.

   Zachęcił dziecko uśmiechem. Po chwili już ją trzymał na kolanach i przytulał. Wielokrotnie wypominał sobie, że jest taki miękki, ale zawsze chciał mieć młodsze rodzeństwo, jakoś ta czułość przeszła na obce dzieci.

     — Nie będę ciebie uczył — oznajmił Michael i uśmiechnął się do małej. — Jak masz na imię, hm?

      — Mówiłam, że Pat-

      — Nie ty — przerwał natychmiast. — Ona.

      — Lu-cy — powiedziała dziewczynka, wyjmując z buzi kciuka. — Lucy!

      — Piękne imię, Lucy — skomentował Michael, po czym odwrócił głowę do niezadowolonej Pat. — Uczę dzieci do lat dziesięciu, bo potem zamieniają się we wredne nastolatki — oznajmił, wstając. Lucy wtuliła się w niego jak małpka i zamknęła oczy.

      — Ale ja jestem bardzo pojętna...

      — Nie obchodzi mnie to. Jesteś prawie drugie tyle za stara, poza tym gapisz się na moje krocze jak sroka w gnat, nie, dzięki, nie jestem zainteresowany. — Podszedł do mniejszego łóżka i ostrożnie położył na nim Lucy. Połaskotał ją za uchem, na co dzieciak zachichotał. — A poza tym... Bieber. Jestem na nie.

   Po tych słowach, wyszedł z pokoju, a potem z mieszkania. Nikt nie zauważył.

***

   Wchodząc po schodach lekko się zmęczył. Stał teraz przed rzekomymi drzwiami swojego byłego przyjaciela, próbując uspokoić oddech. Z zaciśniętej dłoni zwisał sześciopak piwa.

   Westchnął i zapukał.

   I nic się nie stało.

   Zapukał jeszcze raz, a potem znowu i znowu, aż sycząco wypuścił powietrze przez zęby. Podliczył cicho do dziesięciu, siadając pod drzwiami. Byle się nie wkurwić, byle nie wybuchnąć, nie miał zamiaru sobie na to pozwalać po ostatniej... wpadce w szpitalu.

   Chyba nieco przysnął na chwilę... Kurwa bzdura, oczywiście, że odpłynął skoro tyle się nie wysypiał. Obudziło go potrząsanie ramionem.

       — Dobrze się pan czuje? — zapytał podejrzliwie starszy mężczyzna, podnosząc się z klęczek. Michael mógłby się założyć o własne jaja, że to nie chrupki (na których przysnął) tak chrupnęły.

       — Tak... Źle się poczułem. — Podrapał się po głowie. Wymacał piwo drugą ręką, czując zniesmaczony wzrok staruszka. — Dziękuję.

       — Od tego siada wątroba i nie tylko, młodzieńcze — oznajmił starszy i zebrał siatki z zakupami z godnością.

   Michael chwilę się zastanawiał, jak piwo, zwykłe piwo, potrafi zmienić nastawienie do człowieka, nawet bez picia go. Z pana został zdegradowany do młodzieńca. Nie chciał myśleć o tym, jak mężczyźnie trzęsą się ręce.

   Chwilę potem w polu widzenia pojawiła się słomiana szopa, nad którą zapewnie Ashton siedział dłuższą chwilę, albo po prostu nie uznawał istnienia grzebienia. Zatrzymał się nad nim, Michaelem Cliffordem, który nawet nie miał ambicji podnieść się samodzielnie.

      — Cześć.

      — Cześć.

      — Skoro masz piwo, możesz wejść.

   No to weszli.

Safety Pin // M.C.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz