rozdział jedenasty.

69 9 3
                                    

      — Od kiedy ty niby masz siostrę, co? — Michael obracał w dłoni puszkę, mimo woli myśląc o Jenny.

      — Od kiedy się urodziła..? — Ash pociągnął kolejnego łyka i otarł usta rękawem. — Nadal zadajesz debilne pytanie. Niby od kiedy mogę mieć siostrę, idioto.

      — Po prostu nigdy jej nie widziałem, ani o niej nie wspomniałeś.

      — Jakby było, czym się chwalić, to bym się chwalił.

   Michael pomyślał o niezaładnej dziewczynie, jej bezbarwnej, jakby zagipsowanej osobowości i tylko wzruszył ramionami. Ashton pociągnął łyka piwa, wcześniej hałaśliwie pociągając nosem. Milczeli sobie razem, każdy zatopiony w swoich myślach.

      — Wiesz, ona zawsze taka była, taka nijaka — wypalił blondyn, wyrywając Michaela z rozmyślań o wyższości jednego modelu gitary nad drugim. — Cała nasza rodzina to hałaśliwi cholerycy, a ona? Pieprzony cichy flegmatyk. Nie pasowała do mojej rodziny.

   Zgniótł puszkę w ręce. Clifford zauważył, że ostra krawędź aluminium przecięła skórę na palcach Ashtona, który jednak zdawał się jeszcze mocniej zaciskach pięść. Pierdolony masochista.

      — No i wyszło szydło z worka, że matka puściła się z kimś na Sylwestrze, te osiemnaście czy ile tam lat temu, chuj wie z kim. Ojciec zresztą też, ale on nie załatwił dzieciaka — warknął i rzucił puszką w ścianę. Michael zapobiegawczo zgarnął szklane butelki z jego zasięgu. — To rozbiło rodzinę. Matka się wyprowadziła, Jenny uciekła z domu. Chociaż nie, to nawet nie była ucieczka. — Westchnął i spuścił głowę. — Gdy ojciec po raz kolejny się na nią darł, nie wytrzymałem, w końcu to jednak moja siostra, co z tego, że przyrodnia, więc zacząłem się z nim kłócić i prawie się pobiliśmy.

      — A ona w tym czasie pewnie się spakowała i wyszła?

      — Jakbyś zgadł.

      — Rozumiem.

      — Gówno rozumiesz.

      — Ehe.

***

   Michaela obudziło... Coś dosyć niezwykłego. Coś, pewien dźwięk, którego nie słyszał... Nigdy. Nigdy, poza własnym. Szloch faceta.

   Clifford leżał na stoliku do kawy, stojącym przy kanapie. Na początku nie rozumiał, dlaczego to na niej się nie położył, ale wtedy kątem oka zauważył siedzącego, pochylonego Ashtona. Postanowił udawać, że śpi.

   Blondyn chowający twarz w dłoniach, w rękach opartych na kolanach, nie reagował na ciche pukanie już jakąś minutę. Michael doczekał się dźwięku naciskanej klamki i skrzypnięcia drzwi. Ktoś niezbyt ostrożnie podszedł do Asha i usiadł ciężko koło niego. Po chwili Clifford usłyszał jakieś załzawione szepty, ostrożne słowa otuchy.

   Postanowił odpłynąć na jeszcze trochę, dając rodzeństwu trochę prywatności.

***

      — Jeśli chodzi o— zaczął Michael, ale Ashton uciszył go warknięciem.

      — Jeśli kobieta jest w stanie podzielić facetów, jest diablicą, nie człowiekiem.

***

      — Emmet... Był dobrym dzieckiem. Zdolnym, ciekawym świata. Ale, jak to ktoś powiedział, "gdy wchodzimy do ogrodu z zamiarem skompletowania bukietu, zrywamy piękne kwiaty, najpiękniejsze z ogrodu".

   Gdyby Michael był w nastroju, parsknąłby śmiechem na ten zerżnięty i nieco tylko podkolorowany cytat z internetu, krążący po emo stronie tumblera.

   Obok niego stała Jenny, ściskając go za dłoń. Nie płakała już tak rozpaczliwie, ale wyglądała przerażająco z pustym wyrazem twarzy i spływającymi po niej łzami. Tknięty jakimś impulsem, wyciągnął ku niej dłoń i w miarę delikatnie (starał się, okej?) obetrzeć ścieżki słonej wody. Czy to z łez robiły się śpiochy, żółtawy proszek, piasek Piaskowego Dziadka, który zalegał w kącikach oczu po przebudzeniu?

       — Ro-rozmażesz mi ma-makijaż — wyszeptała Jenny, ściskając jego dłoń jeszcze mocniej.

      — I tak już wyglądasz jak Krwawa Mary — odszepnął, skupiony na niepodrażnieniu jej skóry i nie wariowania z powodu tak wielkiej bliskości jej skóry, jej twarzy.

      — Dzięki.

      — Polecam się na przyszłość, Mary.

   Cień uśmiechu pojawił się na cienkich ustach, ale zanim zdążył się zadomowić, przemawiający ojciec Emmeta zaczął nagle gwałtownie szlochać. Jego żona tylko machnęła ręką na księdza i grabarzy, sama ukrywając twarz w ramieniu jakiejś krewnej.

      — Przynajmniej jest teraz w lepszym miejscu — odezwała się nagle Jenny. Posłusznie ustawili się razem w kolejce do składania kwiatów i kondolencji parze, którą uspokajało parę osób, w tym duchowny.

      — I co? Patrzy na nas z góry i zastanawia się, czemu do cholery nie ma czekoladowego tortu, tak jak prosił tydzień temu? — Michael gniewnie kopnął jakiś kamyk glanem.

      — I nie może się doczekać, aż do niego dołączymy. Pewnie negocjuje zniżkę dla ciebie.

      — Bardzo zabawne, Mary.

   Kolejka przesunęła się trochę do przodu, a gdy jakaś wymalowana matrona wpadła na jego buta, wciskając szpilkę, pogratulował sobie glanów. Nie wyglądały bardzo nieelegancko, ukryte pod szerszymi nogawkami czarnych jeansów. Za to obrona miała podwyższone staty znacząco.

      — Bardzo mi przykro, moje kondolencje — wymamrotał, stanąwszy z Jenny przed tak naprawdę byłymi już rodzicami.

       — Na ilu pogrzebach już byłeś, Michael? — zapytała gorzko pani Agnes. — Ile razy powtarzałeś tą samą gadkę zbolałym rodzicom?

      — Na wystarczająco wielu, by mieć powód do rzucenia tej roboty. Średnio co pół roku od czterech lat — odparł sucho. — Nie tylko Emmet chorował na raka.

      — Emmet był wspaniałym dzieckiem — wtrąciła się Jenny, wbijając Cliffordowi paznokcie w skórę. Syknął cicho. — Będzie mi go brakowało, a państwa straty nie potrafię sobie wyobrazić...

      — Nie życzyłbym tego najgorszemu wrogowi — oznajmił cicho stojący obok pani Agnes mężczyzna, ojciec. Michael nie poznał jego imienia, bo nigdy wcześniej go nie widział. — To wbrew naturze, by rodzic przeżywał własne dziecko.

   Dla Michaela powoli każdy pogrzeb jego małego podopiecznego zaczynał być taki sam. Te same frazesy, te same reakcje na jego opanowanie. Przynajmniej dzieciak nie cierpiał i według największych religii albo jest teraz słodkim putto w niebie, albo właśnie się odrodził. Ważne, że więcej nie cierpi.

   Razem z Jenny złożyli skromny bukiecik,
a potem popatrzyli chwilę na zakopujących małą trumnę grabarzy.

   Na razie trzymali się razem, bo tylko oni się tu znali. Michael mógł się jednak założyć, że gdy tylko znajdą nowe prace, zaczną o sobie zapominać.

      — Michael?

      — Tak?

      — Ja... Mam butelkę wódki, litr. Nie dam rady obalić tego sama.

       — Masz coś na popicie?

       — Litr soku jabłkowego.

       — Chujowo, ale styknie.

       — Wiem.

----
Długi rozdział wyszedł :0

Safety Pin // M.C.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz