Rozdział II - "Nowa siła pedagogiczna"

1K 101 65
                                    

       

Wiktor Brzeziński przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy i założył okulary. Pierwszy września nie należał do jego ulubionych dni w roku. Dlaczego? Bo oznaczał powrót do pracy po prawie dwumiesięcznym odpoczynku. Choć właściwie Wiktor bardzo lubił to, co robił. Praca z młodzieżą dawała mu dużą satysfakcję, szczególnie kiedy udało mu się dobrze przekazać uczniom swoją wiedzę i kiedy jego podopieczni opanowali na względnym poziomie cały materiał. Nie traktował ich z góry, z tą wyższością, z którą podchodziła do uczniów większa część grona pedagogicznego. Uważał ich raczej za partnerów – ludzi takich jak on, też mających prawo do własnego zdania w wielu kwestiach. Jednocześnie starał się trzymać dyscyplinę i nie dawać im za dużej swobody. Uczniowie go szanowali, nigdy nie pozwalał sobie wchodzić na głowę, ale uwielbiał z nimi pożartować i wprowadzał raczej luźną, otwartą atmosferę. Szczególnie w tych najlepszych klasach, w których przeważali ludzie oczytani i inteligentni. Zawsze wiedzieli, jak daleko mogą się posunąć i które żarty są nie na miejscu w obecności nauczyciela. Taką właśnie klasą była niegdyś III c. Brzeziński często dochodził do wniosku, że tego rodzaju młodzież trafia się w najlepszym wypadku raz na dziesięć lat. Nie miał już po nich drugiej takiej klasy. „Może kiedyś" – pomyślał z westchnieniem, mocując się z ciemnoniebieskim krawatem.

- Wiktor, ja już wychodzę! – dobiegł go głos z przedpokoju. – Wrócę późno!

Usłyszał stukanie obcasów i trzaśnięcie drzwi.

- Cześć – mruknął cicho, bardziej do siebie niż do żony, która dawno już zniknęła na klatce schodowej.

Ciągle to samo. Ela wiecznie traktowała dom jak hotel. Wpadała i wypadała kiedy chciała, z reguły późnym wieczorem albo wczesnym rankiem. Poniekąd to rozumiał. W końcu chirurg musiał być do dyspozycji szpitala niemal dwadzieścia cztery godziny na dobę. Niby są ustalone dyżury i tak dalej, ale jeśli doliczyć do tego nagłe przypadki, wymagające natychmiastowej operacji, kolegę bądź koleżankę, którym wypadła jakaś ważna sprawa i koniecznie trzeba było ich zastąpić... To nagle z ośmiu godzin na oddziale robiło się czternaście.

Wiktor, jako wicedyrektor cieszącego się niezłą opinią liceum, też miał pełne ręce roboty i wracał do domu o bardzo różnych porach, czasami nawet pod wieczór. Prawie comiesięczne rady pedagogiczne, tony papierów, organizowanie planu lekcji... Wszystko to było na jego głowie. A gdzie jeszcze czas na przygotowanie się do lekcji na następny dzień! Wakacje były właściwie jedynym czasem w ciągu roku, kiedy mógł choć trochę odpocząć. Każdemu wydaje się, że nauczyciele wiodą świetne życie – przecież mają tyle dni wolnych. Nic bardziej mylnego.

Brzeziński stanął przed lustrem, założył marynarkę i podpiął krawat złotą spinką. „No, niech będzie" – uznał zadowolony. Wsunął telefon do kieszeni, chwycił leżące na szafce klucze i wyszedł z mieszkania.

Świeciło słońce i dzień zapowiadał się całkiem przyzwoicie. Wiktor wsiadł do grafitowego passata, po czym z piskiem opon ruszył w kierunku szkoły. Jak zwykle musiał być na miejscu wcześniej niż reszta nauczycieli i dopilnować, żeby wszystko było zapięte na ostatni guzik.

Wszedł do swojego gabinetu, odłożył teczkę na biurko i uśmiechnął się do siebie. Prawdę mówiąc, czuł się w tej szkole jak w domu. A to raczej nie było normalne, chyba że dla pracoholika. Pierwsze kroki skierował oczywiście do gabinetu dyrektora. Wsadził głowę przez drzwi i zobaczył Marcina Górskiego, który gorączkowo przetrząsał szufladę biurka.

- Hej, czego tak szukasz? – zagadnął wesoło.

- Zapodziałem gdzieś długopis – jęknął dyrektor.

Deszczowa wersja życiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz