ROZDZIAŁ 18 JANE, LILITH I GARSTKA MAGII

1.1K 79 3
                                    


           Kiedy dotarliśmy do domu Azary, czekało nas miłe powitanie. We wnętrzu małego drewnianego domku znajdowała się cała wataha. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo się za nimi stęskniłam. Wszyscy witali nas z uśmiechem na twarzy. Tylko mała Serafinka, dla której miałam skromny podarunek, pogrążona była już w głębokim śnie.
           - Dlaczego tak późno? – Pierwszy odezwał się Scot. – Stęskniłem się za tobą Mily – powiedział wyciągając w moją stronę ramiona, kompletnie ignorując zaskoczonego Williama.
           - Ja za wami również – odparłam z uśmiechem.
           - Martwiliśmy się – odparł Sebastian. – Dzisiaj czuliśmy ten sam zapach, gdy po raz pierwszy wzięłaś w dłonie medalion.
          - Rzeczywiście znalazłam się dzisiaj w opałach, ale na szczęście jak zwykle William był w pobliżu.
          - No cóż, jesteś jego oczkiem w głowie – wtrąciła się Azara, która również wyciągnęła w moją stronę ramiona.
          - Bardzo was przepraszamy, ale Mily ma gościa, który z niecierpliwością na nią czeka. Wybaczcie. – Nagle odezwał się William.
          Niemal natychmiast posłałam mu pytające spojrzenie.
          - Chodź. – Wyciągnął w moją stronę dłoń tajemniczo się uśmiechając.
           Wyszliśmy na zewnątrz i wąską dróżką William zaczął prowadzić mnie w kierunku małej polany.
          - Jakiego gościa? O czym ty mówisz? – Zaczęłam zasypywać go pytaniami.
          - Zapomniałaś?
          - Ale o czym?
           William roześmiał się i objął mnie ramieniem.
          - Nie wierzę – odparł z uśmiechem. – Naprawdę zapomniałaś, że jest tu Jane?
          - Jane? Jane! Jak mogłam zapomnieć. Ona tu jeszcze jest? Jak przyjęła wszystkie te rewelacje?
          - Sama jej zapytasz. – Gestem ręki wskazał kierunek, w którym mam iść.
           Kiedy doszliśmy na miejsce, polanę rozświetlał blask płonącego ogniska. W bladym blasku ognia na jednej z ławek siedziała moja przyjaciółka w ramionach Jacka. Wyglądali jak dwa gruchające gołąbki. Ten widok wywołał na mych ustach uśmiech, gdyż wszystko było jasne. Marzenia Jane, właśnie się spełniały.
           - Cześć. – Przywitałam się niemal szepcząc. Para odwróciła się w moją stronę.
           - Emily! – Krzyknęła. – Nareszcie jesteś. –Rzuciła mi się w ramiona. – Jak się trzymasz kochana? Wszyscy tutaj żyjemy tylko ostatnimi nowinami.
           - A więc już wiesz? – Spuściłam głowę, próbując ukryć swoje zakłopotanie.
           Podszedł do mnie również Jack, który mocno mnie uścisnął.
           - Kto by pomyślał, że przed nosem miałem taką perełkę i nie dostrzegłem kim jesteś. – Roześmiał się. – Przestań się smucić, bo nakopię ci do tyłka! Jesteś instrumentariuszką i jesteś jedyną kobietą na oddziale, która ma jaja, więc kategorycznie zabraniam ci płakać i się smucić! – Zaczął żartować.
           - Tęskniłam – wyszlochałam odwzajemniając uścisk. - A jak wy? Jane, jesteś już najszczęśliwszą kobietą w Olimpii?
           Jack objął Jane ramieniem i ucałował ją delikatnie w skroń.
           - Było ciężko, ale w końcu uwierzyła. – Roześmiał się. – Zostawię was razem, a ja pójdę pogadać w końcu ze swoim przyjacielem. – Mówiąc to zaczął wycofywać się w kierunku Williama.
           - Jak się trzymasz? Martwiłam się o was. – Zaczęłam rozmowę.
           - Nie wyobrażasz sobie, przez co tutaj przeszłam – odparła chichocząc.
           - Tak myślisz? – Spojrzałam na nią spod oka.
           - Tak! Nie wyobrażasz sobie, co przeżyłam, gdy Jack opowiedział mi o was! Myślałam, że zabiję go śmiechem. W ogóle na początku sądziłam, że robi sobie ze mnie żarty. Zaczął pokazywać mi jak potrafi wprowadzić w stan nieważkości różne przedmioty, pstryknięciem palców rozpalać ogień i takie tam, mówię ci myślałam, że bawi się w magika.
           - Co cię przekonało? – Nie mogłam oprzeć się temu pytaniu.
           - Gdy go wyśmiałam Jack się na mnie wściekł... Zaczął opowiadać mi waszą historię, ale oczywiście nie uwierzyłam. W końcu poprosił o pomoc watahę... Myślałam, że zejdę na zawał. – Mówiąc to złapała się za pierś.
           - Oczywiście znając ciebie nie uwierzyłaś od razu. – Roześmiałam się.
           - Nie... Pokłóciliśmy się jeszcze bardziej, ale wtedy pojawiła się Elena i ostatecznie to ona pomogła mi patrzeć na świat w inny sposób... Ta kobieta jest niesamowita. Ty w ogóle wiesz, co oni potrafią robić...?
          Mówiła tak szybko, że ciężko było mi otworzyć usta. Poddałam się i z zainteresowaniem słuchałam jej opowieści. W najdrobniejszych szczegółach wysłuchałam całej jej historii, co robiła tu przez ostatnich parę dni. Opowiadała mi o tym, co tutaj widziała, o gościnności okolicznych mieszkańców, a także o rodzicach Jacka, a zwłaszcza o jego ojcu, który również miał swój udział w wyjaśnianiu jej wielu wątpliwości. W końcu o tym jak bardzo jest szczęśliwa i zakochana i jak bardzo martwi się o mnie, ubolewała również nad moim mieszkaniem. Nie mogła wyjść z podziwu, że coś takiego nam się przytrafiło. Na koniec zostawiła mi deser, w którym ze szczegółami opowiedziała mi aktualne plotki krążące po osadzie i jak oczami Jacka wyglądały moje początki z Williamem. Przyznam, że nieźle się ubawiłam.
          - A nie mówiłam? – Zaskoczyła mnie pytaniem po dłuższej chwili milczenia.
          - Że co? – Spojrzałam na nią podejrzliwie.
          - Że dziwny ten twój William? – Szturchnęła mnie łokciem.
          - Wyjątkowy – odparłam rozmarzonym tonem. – Jedyny w swoim rodzaju, jestem szczęśliwa, a zarazem przerażona, że ten czar pryśnie jak bańka mydlana.
          - Co ty pleciesz? Jak zwykle widzisz wszystko w czarnych kolorach. – Oburzyła się.
          - Następna – mruknęłam. – Czy wy w ogóle zdajecie sobie sprawę z tego, że narażam wszystkich na niebezpieczeństwo?! Jestem jak ten wrzód na tyłku! Czuję się z tym okropnie.
          - Gadasz bezsensu! – syknęła. – Powinnaś zacząć myśleć pozytywnie, nie tylko całe życie umartwiać się i winić za całe zło na tym świecie! Masz przy sobie faceta, który oddałby za ciebie życie, cudowną nową rodzinę i przyjaciół, masz nas! Jak możesz?!
          - Ciekawe czy też tak będziesz mówić, jeśli coś się przeze mnie komuś stanie, bo jak sądzę, zakładasz, że ten problem nie dotyczy Jacka?
          - Nie, nie sądzę, że nie dotyczy Jacka. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, ale w przeciwieństwie do ciebie nie dopuszczam do siebie złych myśli i nie uprawiam czarnowidztwa!
          - Jane ma rację. – Usłyszałam za plecami głos Jacka, który wraz z Williamem zmierzali w naszą stronę. – Nie możesz myśleć w ten sposób. Czy ktoś z nas dał ci odczuć, że jesteś wrzodem na naszym zadku?
          - Nie – odparłam oschle.
          - Czujemy się za ciebie odpowiedzialni, gdyż tylko ty możesz nas uwolnić od tej wiecznie trwającej wojny. Nie powinno cię to dziwić. Jeśli położymy kres czarnej magii i my będziemy mogli zacząć żyć na nowo w spokoju i bez lęku o nasze dzieci i najbliższą przyszłość. – Jack sprawiał wrażenie oburzonego. - I nie myśl sobie mała, że jeśli tak się stanie to całą tę przysługę przepiszesz sobie. Jasne?
          Patrzyłam na niego z wdzięcznością, gdyż chyba tylko ja w tej chwili wiedziałam jak wiele otuchy dodał mi tymi słowami. Na moich ustach pojawił się blady uśmiech.
          - Powinieneś częściej z nią rozmawiać – odparł William patrząc na mnie z delikatnym uśmiechem. – Chyba już dawno powinienem poprosić cię o konsultację, gdyż moja przyszła żona zdaje się być beznadziejnym przypadkiem.
          - Polecam się doktorze. Jak widzisz, moja przyszła żona jest w bardzo dobrej kondycji psychicznej. W końcu się nagadała. – Jane szturchnęła go w bok. – Nie zanudziła cię?
          - Przyszła żona... - Zastanawiając się zaczęłam lustrować ją wzrokiem. –Czy aby nie zapomniałaś mi o czymś powiedzieć?
          - Ach... No tak! – wyszczebiotała, szczerząc swoje białe ząbki. - We wrześniu wychodzę za mąż. – Pomachała mi skromnym pierścionkiem ulokowanym na palcu i ku mojemu zaskoczeniu Jane się zarumieniła, co wywołało szczery uśmiech na mej twarzy.
          - No chodź tu! – Przyciągnęłam ją do siebie i mocno uścisnęłam. - Gratuluję wam, strasznie się cieszę.
          - Zaraz, zaraz... – Wyrwała się z mojego uścisku. – A ty mi? – Zaczęła wnikliwie wypatrywać świecidełka na moim palcu.
          - Ja na razie muszę zająć się sprawami ważnymi. Na ważniejsze być może przyjdzie czas – odparłam zerkając na zakłopotanego Williama. Jednak smutku w głosie nie udało mi się ukryć.
          - Hmm... Może szybciej niż ci się wydaje – odparł Jack z nutką tajemniczości w głosie, co sprawiło, że William parsknął śmiechem i z niedowierzaniem zaczął kręcić głową.
          - Na co ty czekasz? – Jane witając się z Williamem, jednocześnie go zaatakowała.
          - Na ten wyjątkowy moment Jane, gdyż moja przyszła żona jest wyjątkową osobą.
          - Ooo... Jakie to romantyczne – mruknęła, mrużąc oczy. – Nie wystarczy ci, że masz już wyjątkową kobietę i jesteś starym kawalerem?! – syknęła.
          William parsknął śmiechem i był wyraźnie zaskoczony.
          - No... Twoja przyszła żona również ma charakterek – odparł łagodnym tonem, zwracając się do Jacka. – To dobrze wiedzieć, że nie jestem sam, założymy zespół wzajemnego wsparcia.
          Jack parsknął śmiechem.
          - Czyż nie mówiłem ci jeszcze na samym początku, abyś nie dał się zwieść ich ślicznymi buziami? – Roześmiali się. - Wracamy? Jest już bardzo późno – zapytał podchodząc do Jane.
          - Tak – odparłam. - Jestem zmęczona.
          Jane ruszyła w kierunku przeciwnym niż ścieżka, która przywiodła tu mnie i Williama.
          - Nie, nie kochanie. – Zaśmiał się Jack. – Zapomniałaś? Dziś przyjechała wataha.
          - Ach... Tak. Przepraszam, zapomniałam, że gdy jesteście w pobliżu to wszystko przestaje działać. Z przyjemnością się przejdę.
          Kiedy doszliśmy do domu, czekali na nas Scot, Sebastian i Thomas. Azara już się położyła, gdyż było bardzo późno. Jack zakomunikował mi, że dzisiaj muszą wyjechać, gdyż Jane musi pojawić się jutro w pracy. Zrobiło mi się przykro, że tak mało miałyśmy czasu. Gdy ruszyli ścieżką w kierunku lasu, posłałam Wiliamowi pytające spojrzenie.
           - Jak oni dostaną się do domu? Będą szli na piechotę?
           - Jak myślisz kochanie? Dlaczego poszli z nimi Scot, Thomas i Sebastian? – Spojrzałam na niego zdumiona.
           - Jane miała okazję poruszać się już z taką prędkością?
           - Nie – odparł ironicznie. – Ale lepiej późno niż wcale. Przynajmniej jest szansa na to, że gdy opadną emocje, to zamknie sobie jadaczkę. – Obejmując mnie, wbił obojętne spojrzenie w ciemność przed sobą.
           - Nie lubisz jej?
           - Nie... - odparł obojętnym tonem. – Ona zawsze tyle mówi? – spojrzał na mnie marszcząc brwi.
          - Przeważnie. Dlaczego pytasz?
          - Ma niewyparzony ozór – odparł z niesmakiem.
          - Nieprawda. – Roześmiałam się. – Jesteś zły, bo nazwała cię starym kawalerem. – Mój śmiech rozległ się w całym mieszkaniu.
          - A jej Jack jest młodzieńcem w kwiecie wieku... Pomyślałby, kto - odpowiedział przewracając oczami.
          - A ile lat ma jej Jack?
          - Na pewno ponad sto – odparł oburzony.
          - No to jak by na to nie patrzył... Naprzeciw ciebie to gówniarz. - Po raz kolejny wybuchłam śmiechem.
          - Jeszcze ty zacznij mnie pogrążać – posłał mi burszowskie spojrzenie. – No ponabijaj się jeszcze ze staruszka... Proszę bardzo.
           - Jane wie ile Jack ma lat?
           - Wie.
           - Mają jakiś plan? – Denerwowało mnie, że zawsze muszę ciągnąć go za język.
           - Plan? Odnośnie czego? – Zaczął się złośliwie uśmiechać.
           - Odpowiesz? Czy chcesz mnie zdenerwować?
           Westchnął i spojrzał na mnie ze smutkiem.
          - Jeśli chcą być razem, to mają tylko jedno wyjście i zapewne domyślasz się co mam na myśli.
          - Nie ma innego sposobu?
          - Jest – odparł wygodnie układając się na łóżku. – Jest jakieś jedno zaklęcie, tylko istnieje ryzyko, że go nie przeżyje.
          - Dlaczego?
          - Bo Jane nie ma magicznego pochodzenia, a to zaklęcie rzuca się tuż po narodzinach. Każda wiedźma, która ma na ramieniu bliznę w kształcie półksiężyca starzeje się wolniej.
          - Nurtuje mnie jeszcze jedno pytanie – powiedziałam po chwili.
          - Tak?
          - Skoro jestem mieszanką wiedźmy i wilkołaka to... Dlaczego nie jestem wilczygoniem?
          - Bo wdałaś się w mamusię, która przy twoim narodzeniu podarowała ci w spadku zaklęcie ochronne. W zasadzie na początku wszyscy myśleli, że miała dar, ale teraz zastanawiamy się, czy przypadkiem nie jest to zaraźliwe – roześmiał się.
          - Nie rozumiem – odparłam poirytowana.
          - Gdy Harry rozmawiał o tobie na Lupus Consilium, watahy z Azji zasugerowały, że to zaklęcie jest przekazywane z pokolenia na pokolenie.
          - Nadal nic z tego nie rozumiem – westchnęłam kładąc się obok niego.
          - Nie myśl o tym. Jedno jest pewne... – obrócił się na bok i delikatnie pogładził moją twarz. – Jesteś potomkinią wilka i na pewno jesteś już odporna na upływający czas.
          - Jak to jest z wiedźmami? Dlaczego Jack się nie starzeje?
          - Starzeje... Tylko bardzo wolno. Potrafią żyć wiele stuleci, na przykład Elena... jest dużo starsza ode mnie – mówiąc to zaczął bawić się moimi włosami. – Dlatego mieszkają w ukryciu, kierują się swoimi prawami i żyją zgodnie z naturą z dala od ludzi. Tylko nieliczni decydują się na życie takie jak wiedzie Jack czy my. Zawsze istnieje ryzyko, że ktoś zacznie coś podejrzewać, zauważy coś, czego widzieć nie powinien, tak jak ty zauważyłaś.
          Uśmiechnęłam się i przysunęłam się bliżej niego. Po chwili jego dłoń zaczęła wolno zsuwać się po moim ramieniu. Wtulił twarz w moje włosy i głęboko wciągnął powietrze. Poczułam, że jest spięty.
          - Mily... - jęknął. - Twój zapach... Nie gniewaj się, ale działasz na mnie zbyt kusicielsko. – Wolno podniósł się z miejsca i usiadł na kraju łóżka, nabierając głęboko powietrza. – Dobranoc skarbie.
          Długo nie mogłam zasnąć, myślałam o Jane i cieszyłam się jej szczęściem. Przegadałyśmy dziś dobrych parę godzin i już zdążyłam zapomnieć, jaką jest gadułą. Brakowało mi jej.
          Obudziło mnie ciche skrzypnięcie drzwi, w których pojawiła się mała twarzyczka otoczona burzą jasnych loczków. Był już ranek, a promienie słoneczne wpadające przez małe okno zwiastowały ładną pogodę.
           - Witaj słonko. – Usiadłam na łóżku i uśmiechnęłam się do Serafinki.
           - Tęskniłam. – Również uśmiechnęła się i nieśmiało podeszła bliżej.
           - Poczekaj mam coś dla ciebie. – Zeszłam z łóżka i podeszłam do mojego bagażu, w którym spakowana była duża mówiąca lalka z całym asortymentem. Widok jej błyszczących oczu sprawiał mi wielką radość. Małej aż trzęsły się rączki, gdy odbierała skromny podarunek.
           Kiedy weszłam do kuchni Azara jak zawsze pogrążona była w pracach domowych.
           - Cześć. – Przywitałam się.
           - Witaj, jak spałaś?
           - Jak zawsze dobrze – odparłam z uśmiechem. – William grasuje po lesie, czy w ogóle jeszcze się nie pojawił?
           Moje pytanie wyraźnie ją zaskoczyło, gdyż aż przystanęła spoglądając na mnie ze zdziwieniem.
           - Jak ty to robisz? – zapytała po chwili.
           - Co takiego?
           - Tak zwyczajnie przechodzisz nad tym wszystkim do porządku dziennego. Nie było was tylko chwile, a ty już przywykłaś do tych wszystkich dziwactw.
           - Cały czas się uczę i dowiaduję jakiś nowości. Ale faktycznie, coraz lepiej zaczynam radzić sobie z nadmiarem informacji.
           - Cieszę się. – Uśmiechnęła się łagodnie. – Chciałam ci podziękować za prezent dla małej. To jest jej pierwsza lalka.
           - Żartujesz?! – Spojrzałam na nią zdumiona.
           - Dzieci tutaj żyją zgodnie z naturą, nie są przyzwyczajone do luksusów współczesnego świata – odparła zażenowana.
           - Ale nie myślałaś nad jej rozwojem? Nad tym, aby poszła do szkoły? Uczyła się?
           - Nie rozumiesz – odparła po chwili. – Serafina urodziła się tutaj i o jej istnieniu wiemy tylko my. Dla świata z zewnątrz ona po prostu nie istnieje. Podobnie jak reszta dzieci.
           Patrzyłam na Azarę całkowicie zdumiona. Byłam tak oszołomiona, że nie byłam zdolna do wykrztuszenia z siebie choćby jednej litery.
           - Ile ona ma lat?
           - Pięć. – Azara miała łzy w oczach.
           - Przestań płakać bo ja sama zaraz się rozplączę. – Zacisnęłam palce u nasady nosa.
           - Myślisz, że nie chciałabym dla niej lepszego życia? Niestety wychowuję ją sama i nie mam jej zbyt wiele do zaoferowania.
           - Jak to nie? Co ty pleciesz? Przez sam fakt, że wychowujesz ją sama zasługujesz na medal! Nic nie jest bardziej ważne niż miłość, a ona na brak miłości chyba nie narzeka? – Podeszłam do Azary i mocno ją przytuliłam. – Mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że kupiłam jej tą lalkę i pozwolisz na więcej.
           - Jeśli tym, co robisz sprawisz jej przyjemność i wywołasz na jej buzi uśmiech to pozwalam ci na wszystko.
           - Czy mam być zazdrosny? – Do kuchni wszedł William.
           Kiedy na niego spojrzałam zaniemówiłam z wrażenia. Wprost tryskał energią i radością, a oczy emanowały bardziej zielonym kolorem niż kiedykolwiek.
           - O mnie? – Azara zaczęła się śmiać. – Bez obaw.
           - Dałaś małej lalkę? – zapytał z uśmiechem.
           - Tak i od tej pory słuch po niej zaginął – roześmiałam się.
           William bezszelestnie zaczął zakradać się do pokoju, w którym bawiła się Serafinka. Przez chwilę siedziałam i rozmawiałam z Azarą. Zaparzyłam nam kawę i zjadłam śniadanie, a William jak zniknął w pokoju małej tak nie pojawiał się z powrotem. Postanowiłam zobaczyć, co się dzieje i również bezszelestnie zakradłam się do drzwi, w których zniknęła zarówno Serafina jak i mój Wiliam. Widok, który ujrzałam w progu był jak dla mnie niesamowity. Mój wilk siedział trzymając małą na kolanach. Pomagał jej ubrać lalkę i wyjaśniał gdzie trzeba nacisnąć, aby zaczęła mówić. Mimowolnie zaczęłam się uśmiechać i wtedy William bez odwracania głowy zaprosił mnie do środka.
           - Po co się tak skradasz? Przecież i tak cię słyszę, a raczej czuję. - Odwrócił się w moją stronę i posłał mi zawadiacki uśmiech. - W zasadzie to szybciej cię wyczuwam niż zauważam.
           - Chciałam zobaczyć, co robicie – odparłam.
           - Jak to, co? Ubieramy Olivię. – Spojrzał na mnie z pogodnym uśmiechem. – Olivia nie ma jeszcze wózka i łóżeczka.
           - To prawda, przydałyby się jeszcze dodatkowe ubranka.
           Serafinka promieniała szczęściem. Była tak zachwycona nową zdobyczą, że aż ściskało mi serce.
           - Pasuje ci – odparłam po chwili, spoglądając na Williama i Serafinkę.
           - Na wszystko przyjdzie czas – odpowiedział wstając z miejsca. – Pokonałem już osiemdziesiąt procent drogi, jeszcze dwadzieścia i zajmiemy się sprawami najważniejszymi. – Chwycił mnie za biodra i uniósł do góry jednocześnie przenosząc z pokoju Serafinki do naszej sypialni.
           Ułożył mnie na łóżku, po czym niespodziewanie zaczął obsypywać delikatnymi pocałunkami.
           - William... Nie chcę psuć twojego nastroju – odparłam lekko oszołomiona.
           - Yhmm... - mruknął przesuwając czubkiem nosa po mojej szyi.
           - Przestań... Bo za chwilę znowu ulotnisz się na pół dnia.
           - Twój zapach – odparł aksamitnym tonem. – Jest mi tak ciężko się mu oprzeć. Pachniesz tak cudownie, a ja uwielbiam tę woń, sprawiasz, że tracę rozum. – Zbliżył twarz i delikatnie mnie pocałował. – Masz takie miękkie i delikatne usta...
           - Ale nie jesteś dziś sobą, a poza tym... Zemsta będzie słodka! – Mówiąc to oswobodziłam się z jego uścisku i wybiegłam z sypialni do kuchni wprawiając w zaskoczenie biedną Azarę.
           Po chwili tuż obok mnie znalazł się również William.
           - Myślisz, że tak po prostu mi uciekniesz? – Roześmiał się złowieszczo. – Myślisz, że możesz tak po prostu się wymknąć? – W tym momencie ujął mnie w pasie i zarzucił sobie na ramię, na powrót kierując się do naszej sypialni.
           - W tej chwili postaw mnie na nogi! – Zaczęłam krzyczeć. – Panie Brichard! Poniesie pan solidne konsekwencje swojego uczynku!
           - Jestem gotowy na wszystko!
           - Tak?! To zobaczymy! Tylko żebyś się za chwilę nie wymigiwał! Tchórzu jeden!
           - Ooo... Przegięłaś panno Moulton!
           - To się jeszcze okaże!
           Z impetem rzucił mnie na łóżko i przycisnął swoim ciałem, po czym natychmiast przywarł do mnie ustami. Jego pocałunki z każdą chwilą stawały się coraz bardziej łapczywe. Dłonie również delikatnie zaczęły przesuwać się po moim ciele. Odczekałam chwilę, odwzajemniając jego pieszczoty, po czym z wysiłkiem oswobodziłam się i znalazłam się nad nim.
           - No to teraz udowodnij, że nie jesteś tchórzem – szepnęłam wprost do jego ucha, po czym delikatnie zsunęłam usta na jego szyję.
           - Nie prowokuj mnie – mruknął.
           - Nie ja zaczęłam – odparłam, po czym wolno uniosłam jego koszulę i zaczęłam przenosić swoje usta coraz niżej, wzdłuż jego klatki piersiowej.
           - Dobra... Wygrałaś... - odparł po chwili. Oddychał szybko i niemiarowo, a na jego ciele pojawiła się gęsia skórka. - Poddaję się... Poddaję się! Wariatko! Życie ci nie miłe?
           - Kto wygrał? – mruknęłam spoglądając mu prosto w oczy .
           - Ty – wycedził przez zaciśnięte zęby.
           - Nie słyszę... Kto? – zamruczałam, przenosząc spojrzenie w jego oczy.
           - Ty... Wariatko jedna... – Ledwie nabierał powietrze.
           - Wypraszam sobie. - Nagle znów znalazłam się tuż pod nim. - Gdybyś tylko była w stanie poczuć to, co ja w tej chwili, być choć przez chwilę mną, zrozumiałabyś jak kruchą istotką jesteś w moich rękach – odparł delikatnie przesuwając dłoń po mojej szyi.
           - A ty, gdybyś zdołał choć na chwilę być mną, zrozumiałbyś jak bardzo pragnę być ta kruchą istotką w twoich rękach.
           - Jesteś nierozsądna i zbyt pewna siebie.
           - Powtarzasz się – odpowiedziałam wplatając palce w jego ciemnobrązowe kosmyki.
           - A oprócz tego, że jesteś nierozsądna to jeszcze bezczelnie piękna i ponętna.
           - Zbliżająca się pełnia odbiera ci resztki rozumu, które jeszcze ci zostały – roześmiałam się.
           - Nie pyskuj – mruknął, delikatnie przesuwając dłoń po mojej szyi. – Jak mówię to znaczy, że wiem... Spacer? – zapytał po chwili.
           - Z tobą? Zawsze – wyszeptałam.
           Po chwili szliśmy otoczeni mgłą w kierunku mojej ulubionej polany. Otoczona ramieniem Williama, którego dłoń jak nigdy, dziś znajdowała się w tylnej kieszeni moich Jeansów, wywoływała u mnie lekkie zdziwienie. Momentami czułam się onieśmielona jego śmiałymi gestami, ale zwalałam to na zbliżającą się pełnię. Tylko z tego wszystkiego na co mnie przygotowywał, powinnam była spodziewać się zupełnie czegoś innego.
           - William... - zaczęłam po chwili. – Nastawiałeś mnie na coś zupełnie innego, a tymczasem...
           - Czasem będzie tak, a czasem o sto osiemdziesiąt stopni na odwrót. Nie potrafię wyjaśnić ci, dlaczego teraz jest tak.
           - Gdzie byłeś całą noc? Oczywiście, jeśli nie chcesz to nie odpowiadaj. – Zawstydziłam się.
           - Z chłopakami. Troszkę nas poniosło.
           - To stąd ten dobry humor.
           - Nie będę ukrywał, że chyba tego trzeba mi było.
           - Co czujesz gdy jesteś w tej drugiej postaci?
           - Wolność – odparł bez zastanowienia. – I poczucie niezależności oraz bezpieczeństwa.
           - To niesamowite, jaką metamorfozę przechodzi wasze ciało... Nie sprawia ci to bólu? – spojrzałam na niego niepewnie.
           - Sprawia... - odparł po chwili milczenia. – Ogromny ból, który w chwili przemiany potęguje się i wywołuje wręcz agresję. Dlatego tak bardzo boję się, aby nie było cię w pobliżu, gdy dochodzi do tego momentu... W zasadzie powinienem powiedzieć ci o tym już dawno, ale nie chciałem przysparzać ci dodatkowych zmartwień... Ból pojawia się już w momencie wytwarzania się aury. Mięśnie zaczynają pęcznieć i napinać się do granic wytrzymałości, serce bije tak szybko, że w normalnych warunkach u zdrowego człowieka zatrzymałoby się niemal natychmiast... Wtedy powinnaś zacząć się wycofywać w bezpieczne miejsce.
           Jego wiadomość zmusiła mnie do głębszych refleksji. Przez chwilę milczałam nie wiedząc, co powiedzieć.
           - Przykro mi – odparłam niemal szeptem.
           - Przestań głuptasie! Już dawno przyzwyczaiłem się do tego uczucia, poza tym trwa to ułamki sekund, jak zdążyłaś zauważyć.
           - Ale gdy musisz w mojej obecności się kontrolować, trwa to o wiele dłużej.
           - Ale nie porównuj tego uczucia do uczucia jakim jest przemiana. To dwa różne odczucia, które zależą przede wszystkim od tego jak silny jest bodziec, z tą różnicą, że w warunkach, kiedy muszę się kontrolować narasta we mnie frustracja, a przemiana wywołana tym uczuciem jest gorsza niż jak robię to spontanicznie, gdyż wtedy górę mogą wziąć te negatywne emocje, a wtedy nie do końca jesteśmy w stanie kontrolować swój umysł. Powstaje dziura, luka w pamięci.
           - Miałeś już taką sytuację?
           - Miałem ich wiele, zwłaszcza na początku, gdy nie wiedziałem, co się ze mną dzieje... Skrzywdziłem w ten sposób wiele niewinnych osób Mily.
           - Ale to nie twoja wina, nie powinieneś się obwiniać.
           William przyciągnął mnie mocniej do siebie i po raz kolejny wtulił twarz w moje włosy. Gdy w końcu weszliśmy na polanę zastaliśmy tam również Davida z nieznaną mi młodą dziewczyną.
          - Cóż za miła niespodzianka. – Przywitał się William. – Mily to jest Lilith, druga połówka Davida. Lilith to jest Emily.
           - W końcu mam przyjemność cię poznać – odparła młoda jasnowłosa dziewczyna.
           - Mnie również jest bardzo miło – odparłam podając jej dłoń.
           Kiedy tylko nasze dłonie złączyły się w uścisku, poczułam falę gorąca, która przebiegła całe moje ciało, a medalion na piersi momentalnie zaczął palić mi skórę. Również Lilith odskoczyła ode mnie jak oparzona, a ja zaczęłam odciągać od swojej skóry złoty krążek, z którego wydobywał się teraz szaroniebieski blask.
           - Poparzyłaś mnie! – syknęła trzymając się za dłoń.
           - Przepraszam – odparłam skruszona. – Nie wiem, co się stało.
           Przez chwile patrzyliśmy na siebie zdezorientowani, jednak zaraz potem, jako pierwszy odezwał się David.
           - Emily, gdy zaatakowała cię twoja pseudo kotka, medalion niemal wypalił ci w piersi dziurę prawda?
           - Tak –odpowiedziałam.
           - Lilith nie gniewaj się na Emily, to nie jej wina. Opowiadałem ci o medalionie i tak jak głosi legenda podobno spełniał funkcję tarczy ochronnej mającej za zadanie chronić przed złymi zaklęciami. Skarbie czy zrobiłaś coś, co mogło uruchomić ten mechanizm?
           - Próbowałam sprawdzić ile jest w niej magii – odparła z niechęcią.
           - Dlaczego ją testujesz do jasnej cholery?! – wycedził William, z niesmakiem wymalowanym na twarzy.
           - Och, po prostu tyle się nasłuchałam na jej temat, że chciałam sprawdzić – odparła skruszona.
           - Czy ktoś może wyjaśnić mi, co tu się dzieje?! – Nie wytrzymałam i w końcu wtrąciłam się w rozmowę. – I dlaczego mój medalion chce wypalić mi w piersi dziurę?!
           - Lilith jest wiedźmą, która dawno temu przeszła na jasną stronę. Nie mniej jednak wiedza, którą posiadła oraz dość długi fragment życia, który spędziła w gronie ciot, naznaczył ją na zawsze. Myślę, że twoje świecidełko po prostu wyczuwa jej pochodzenie.
           Lilith z wielkim zapałem wpatrywała się w medalion, który trzymałam za łańcuszek nie pozwalając, aby dotknął mojej skóry.
           - Słyszałam o nim – odparła po chwili. – Podobno jego przeznaczeniem jest położyć kres czarnej magii. Wiele ciot, chciałoby go mieć i oddać demonom w zamian za nieśmiertelność i potężną moc panowania nad, wszystkim, co jest śmiertelne i nieśmiertelne na ziemi. Gdyby któraś dostała go w swoje ręce na ziemi mielibyśmy istne piekło. Oczywiście, jeśli jest to prawda. Cioty niechętnie o nim opowiadały, nie wszystkie znają tę legendę. Medalion podobno odbija złe zaklęcia – mówiła bardzo chaotycznie.
           - Obawiam się moja droga, że wszystkie te legendy to niestety prawda – odparł David. – Wokół zaczęły się dziać dziwne rzeczy.
           - To prawda? – Spojrzała na mnie niepewnie. – Że kiedy jesteś w pobliżu to biała magia działa pomimo obecności Watahy?
           Spojrzałam na nią zakłopotana.
           - Nie wiem – mruknęłam. – Ja nie potrafię...
           - Ach tak... David wspominał mi, że wychowywałaś się z dala od magii – spojrzała pytająco na Davida – Mogę?
           - Zaraz... A powinna działać? – William był zaskoczony.
           - Tak mówi legenda – odparła wyraźnie podekscytowana.
           - Spróbujmy – odparł bez zastanowienia David. - Tylko proszę cię nie wydziwiaj.
           Lilith z uśmiechem na twarzy zamknęła oczy, po czym spoważniała i zdawała się być bardzo skupiona. Po chwili w jej dłoniach zaczęła tworzyć się jasna poświata, która wyglądała jak lepka jasnoniebieska substancja. Unosząc się w powietrzu, wolno zmierzała w kierunku paleniska. Tuż nad nim podwoiła swoją objętość. Lilith złączyła dłonie, a dziwna niebieska substancja opadła na polana, które stanęły w ogniu, jak gdyby ktoś rzucił zapałkę na rozlaną benzynę.
           Spojrzałam na Williama, który ze skupieniem wpatrywał się w mój złoty krążek emanujący dziwną bladoniebieską poświatę, która właśnie zaczynała znikać.
           - Bez wątpienia, legenda o medalionie jest prawdziwa – odparła prawie szepcąc. – To niewiarygodne – dodała.
           - To było niesamowite. – Wskazałam palcem na płonące ognisko.
           - Nie przesadzaj – odparła z uśmiechem. – Troszkę się popisywałam. Można też tak – spojrzała w stronę ogniska i unosząc dłoń, a następnie opuszczając, stłumiła ogień. – Bez efektów specjalnych – roześmiała się.
           - Musimy powiedzieć o tym Elenie – odparł David. – A przy okazji sprawdzić, do jakiej odległości jesteś w stanie nas słyszeć po przemianie. Lilith spotkamy się u Eleny, a ja tymczasem będę do niej biegł przez las i wymieniał nasze punkty orientacyjne mniej więcej, co minutę... William będzie wiedział, o czym mówię. Sprawdzimy jak daleko nas słyszysz.
          - Dobrze – westchnęłam lekko zaniepokojona.
          - Spokojnie skarbie – odparł William, dłonią wskazując mi jedną z ławek.
          - Gotowa? – zapytał David ciepło się uśmiechając.
          - Tak – odpowiedziałam siadając tuż obok Williama.
          Po chwili David wraz z Lilith zniknęli za ścianą drzew. Po paru minutach w swojej głowie usłyszałam głos Davida.
           - Jestem pod drzewem Carli.

           - Mówi, że jest pod drzewem Carli. – Powtórzyłam Williamowi.
           Przez kolejnych paręnaście minut David wymieniał dziwne nazwy różnych punktów orientacyjnych watahy.
           - Garbaty skrzat...

           - Garbaty skrzat. – Powtórzyłam z uśmiechem, gdyż nazwy niektórych punktów wywoływały u mnie śmiech.
           Po tym punkcie głos Davida w mojej głowie zaniknął i więcej się nie pojawił.
           - Chyba koniec – poinformowałam Williama. – Już go nie słyszę.
           - Yhmm... Czyli słyszysz nas na odległość około pięciu kilometrów... Nieźle.
           - A wy, do jakiej odległości słyszycie na przykład rozmowy? Lub różne dźwięki.
           - U nas wygląda to nieco inaczej, gdyż zależy to od intensywności dźwięku. Ale jeśli chodzi o ścisłość to usłyszałbym cię z odległości około kilometra. Po przemianie słyszymy się tylko, gdy mamy kontakt wzrokowy.
           - To dziwne. – Roześmiałam się. – Lilith mieszka w osadzie?
           - Nie... Lilitch, wiedzie życie takie jak my. Zajmuje się organizacją przyjęć, wesel i takie tam. Tutaj przyjeżdża tylko, gdy jest pełnia.
           - Dlaczego?
           - Bo wy też w czasie pełni gromadzicie tą waszą kosmiczną energię... Pełnia to niezwykły czas – odparł po chwili. – Elena zbiera zioła, inne w tym czasie medytują. Jest to także czas, w którym młode wiedźmy szlifują swój fach.
           - Na szczęście mnie to nie grozi. – Odetchnęłam z ulgą.
           - Nie bądź taka pewna, być może i ty odkryjesz w sobie jakąś moc.
           - Nie wydaje mi się. Jak to się stało, że Lilith przeszła na jak to nazwaliście... jasną stronę? O co w tym chodzi?
           - Ona nie pamięta jak trafiła w ręce ciot. Jako mała dziewczynka mieszkała z jedną z nich. Nie uczyła się czarnej magii, była tam poniewierana i dręczona. Nie była nawet wychowanką, tylko... Zwykłą służką. Pewnego razu czara goryczy się przelała i w czasie pełni uciekła. Miała dużo szczęścia, bo wpadła w ręce Lpusów, którzy dali jej szansę. Dzięki takim osobą jak ona, tyle wiemy o ciotach, o tym jak to wygląda z ich szeregów. Przypuszczamy, że musiała być jakąś krewną jednej z nich, bo Lilith ma na ramieniu bliznę, o czym świadczy fakt, że musiała urodzić się wśród wiedźm. Teraz uczy inne jak można bronić się przed czarną magią.
           - Przykra historia – odpowiedziałam po chwili zastanowienia.
           Długo siedzieliśmy w milczeniu, ciesząc się sobą i bliskością. Wtuleni, wsłuchiwaliśmy się w ciszę.
           Po powrocie do domu William zniknął, a ja pomagałam Azarze w przygotowaniu obiadu. Poświęciłam także troszkę wolnego czasu małej Serafince, która na pół dnia wymknęła się z domu i wróciła kompletnie przemoczona. Wyglądała tak jakby wyszła z wody. Azara, w końcu odważyła się opowiedzieć mi swoją tragiczną historię rodzinną, w której dowiedziałam się, jak zginął jej mąż. Bolesne wspomnienia wywołały smutek na jej twarzy, wprawiając również i mnie w stan przygnębienia.
           William nie pojawił się do wieczora, co sprawiało, że zaczynałam się denerwować. Od czasu do czasu, słyszałam też pojedyncze obce głosy w swojej głowie. Zwłaszcza jedna rozmowa, która dotyczyła ciot i tego, że podobno jutro zbierają się wyjątkowo blisko osady. Ta informacja sprawiała, że do mojej głowy zaczynało napływać coraz więcej pytań. Z niewiadomych dla mnie, powodów zaczynałam odczuwać również coraz większy niepokój.
           Samym wieczorem w końcu pojawił się William. Spojrzałam na niego z wyrzutem.
           - Nareszcie raczyłeś się pojawić.
           - Przepraszam – odparł skruszony. – Dzisiaj zjeżdżają pozostali, zapewne słyszałaś obce głosy.
           - Nie tylko głosy, ale również ciekawe rozmowy. – Mój niepokój było wyraźnie słychać. – Co się dzieje? Co to znaczy, że zbierają się wyjątkowo blisko osady? I skąd o tym wszystkim wiecie?
           Wiliam patrzył na mnie delikatnie się uśmiechając.
           - Mamy swoje wtyczki w ich szeregach – odparł rozbawiony. – A to, że będą wyjątkowo blisko osady, oznacza tylko jedno, że na pewno nie wyjdziesz z domu sama.
           - One wiedzą, że jest tu osada?
           - Gdyby wiedziały, sądzisz, że zorganizowałby swój wiec w tym miejscu? – Zirytował się.
           - Sądzisz, ze gdybym wiedziała to zadawałabym ci te głupie pytania?! – żachnęłam się.
           - Słuszna uwaga... Głupie pytania – odparł szorstko.
           - Jeśli masz zamiar mnie irytować i wyładowywać na mnie swój zły humor to... Wyjdź i wróć jak już się ogarniesz!
           - Jak sobie życzysz! – wycedził przez zaciśnięte zęby, po czym zamknął za sobą drzwi.
           Patrzyłam przez małe drewniane okienko jak znika w ciemnościach. Byłam zła i rozgoryczona, a do tego dochodził wszechogarniający strach o pozostałych członków watahy. Postanowiłam położyć się wcześniej niż zwykle i po prostu nie myśleć o tym wszystkim. Niestety ze snu, co chwilę wyrywały mnie dźwięki dochodzące z mojej głowy. Przez około trzy godziny naliczyłam dwadzieścia siedem nieznanych mi dotąd nowych głosów. Z każdą chwilą zaczynałam się coraz bardziej denerwować i ogarniały mnie coraz gorsze myśli oaz przeczucia. Na zewnątrz zaczynało świtać, a ja byłam zmęczona i niewyspana.


KLĄTWA WILKA Tom I Pod osłoną nocy.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz