ROZDZIAŁ 17 PRZEMIANA

987 81 6
                                    


           Pomimo zbliżającej się pełni i obietnic ciężkich dni ze strony Williama, kolejne dni minęły wyjątkowo spokojnie. Rzadko wracaliśmy tematem do minionych wydarzeń. Na cztery dni przed zbliżającą się pełnią atmosfera w domu zrobiła się wyjątkowo napięta. William zrobił się drażliwy, gorzej znosił naszą bliskość. Często wymykał się w środku nocy, nie pozwał mi na dotykanie się, a o pocałunkach nie było nawet mowy. Miałam wrażenie, że oddalamy się od siebie i również ciężko zaczynałam to znosić. Jednak pamiętałam bardzo dobrze, jak William prosił mnie o wyrozumiałość. Starałam się jak mogłam, aby nie przysparzać mu dodatkowych strapień.
           Również Michael i Stella częściej popadali w konflikty. Potrafili wyzywać się i kłócić niemal codziennie. Byłam również świadkiem kłótni pomiędzy Mariach i Harrym. Zbliżająca się pełnia, do której pozostało już tylko trzy dni dawała się we znaki wszystkim domownikom.
           Wyszłam do ogrodu i od niechcenia zabrałam się za wyciąganie chwastów z jednej z rabat z różami. Po chwili dołączyła do mnie Mariach.
           - Taki duży ogród wymaga ciężkiej pracy – odparła pogodnie się uśmiechając.
           - To prawda. Chwasty rosną szybciej niż róże.
           - Wprowadziliśmy się tu niedawno i jeszcze nie zdążyłam do końca przywyknąć.
           - Gdzie wcześniej mieszkaliście?
           - W Minnesocie. Tam również mieliśmy podobny dom. Co piętnaście lat zamieniamy się z kolejnymi watahami mieszkaniami. Każdy dom ma tak samą dużą ilość przestrzeni.
           - Musi być ci ciężko bez przerwy się przeprowadzać.
           - To prawda- odparła po chwili. – Jednak zdołałam się przyzwyczaić.
           - Nie potrafię sobie wyobrazić jak to jest... Zresztą moje życie i tak stoi na głowie.
           - Rozumiem, przez co przechodzisz. Mnie również było ciężko, ale uwierz mi... Wszystko da się pogodzić.
           - Próbuję.
           - Nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo się cieszymy, że jesteś z nami Emily – odparła po chwili milczenia.
           - Dlaczego?
           - Gdy zobaczyłam ciebie i Williama śmiejącego się w jednym łóżku, ledwie powstrzymywałam się od łez. Dawno nie widziałam go tak szczęśliwego.
           - Sądzisz, że jest szczęśliwy?
           - Ja nie sądzę – odparła z uśmiechem. – Ja to wiem. Moment, w którym cię poznał i zobaczył pierwszy raz, był niesamowity. Nie zdajesz sobie sprawy ile godzin przedyskutowaliśmy, jak duże wrażenie na nim wywarłaś. Obserwowałam jak mój syn, stopniowo poddaje się uczuciu, o którym już dawno zapomniał, jak walczył ze sobą. Modliłam się, abyś odwzajemniła jego uczucie... Moje modlitwy zostały wysłuchane.
           Roześmiałam się.
           - Gdybyś tylko wiedziała, jakie miałam pierwsze zdanie o twoim synu... - Zaczęłam zanosić się śmiechem.
           - Domyślam się – odparła. – William wspominał nam o waszym pierwszym spotkaniu, a później o tym jak się skompromitował. Ale musisz wiedzieć, że wiele go kosztował fakt, że cię przeprosił.
           - Domyślam się – odparłam przewracając oczami.
           - Cieszę się Emily, że jesteście razem i martwię zarazem... - Głos ugrzązł jej w gardle.
           - Ja również – odparłam. – Sama myśl, że coś może wam grozić przeze mnie, jest nie do wytrzymania.
           - Wszystko będzie dobrze. Nie wolno ci myśleć inaczej! Rozumiesz?
           - Nie muszę ci tłumaczyć Mariach. Czuję dokładnie to samo, co ty i doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.
           - Tak – odparła ze smutkiem. - Ale jestem dobrej myśli. To niemożliwe, aby wasze drogi po dwóch wiekach złączyły się daremnie. Znaczy się mam na myśli Williama.
           - Oby... Oby tak było – westchnęłam zaniepokojona.
           - Będzie dobrze – odparła po chwili. – Nie ma innej możliwości. Wiara przenosi góry, a nadzieja umiera ostatnia.
           - Nadzieja jest matką głupich...
           - Ale umiera ostatnia. – Przerwała mi. – A wiara potrafi czynić cuda. Musisz wierzyć Mily! Wierzyć w powodzenie i walczyć... Walczyć o życie swoje i mojej rodziny... William naprawdę cię kocha, może nie potrafi okazać swoich uczuć tak jak, powinien, ale...
           - Wiem. Staram się Mariach, ale... Nie wiem czy podołam.
           - Dasz radę. Wiem to. W życiu widziałam naprawdę Wiele i przeżyłam również wiele ... Czuję, że się wam uda.
           Nic nie odpowiedziałam. Postanowiłam przyjąć jej słowa do wiadomości i umieścić je głęboko w sercu. Przysięgłam sobie, że dołożę wszelkich starań, aby ich nie zawieść. Podczas tej krótkiej rozmowy zrozumiałam, że muszę walczyć nie tylko o własne szczęście, ale także walczę o losy mojej nowej rodziny. Właśnie dotarło do mnie, jaki ciężar spoczywa na moich barkach.
           Po obiedzie William wymknął się, a mnie towarzystwa próbował dotrzymać David, jednak mnie również udzielał się panujący nastrój i zaczęłam odczuwać ogromną potrzebę pobyć chwilę sama. Oznajmiłam Davidowi, zgodnie z umową, że wychodzę do ogrodu. Tym razem nie poszłam do altany. Postanowiłam pójść dalej. Ogród tak jak się spodziewałam był niesamowity. Wąskie alejki, roślinność, drzewa i krzewy rosły w niesamowitej symbiozie.
           Dzień był słoneczny i ciepły, tylko od czasu do czasu ten błogostan zakłócały małe obłoczki, które zasłaniały słońce. Usiadłam na jednej z ławek i napawałam się ciszą oraz godziłam się z faktem, że dziś wyjeżdżamy do osady. Z jednej strony cieszyłam się, gdyż polubiłam ją z drugiej zaś strony perspektywa kilku dni bez kanalizacji działała na mnie przytłaczająco. Myślami wróciłam również do minionych wydarzeń, przed oczami stanął mi obraz mojego zdewastowanego mieszkania. Żal ścisnął mi serce i jak zwykle uroniłam w ukryciu parę łez.
           Straciłam poczucie czasu. Musiałam siedzieć tu bardzo długo, gdyż słońce zaczęło pomału znikać za horyzontem, a ogród pogrążył się w szarościach. Wolnym krokiem zaczęłam kierować się w stronę domu z zachwytem obserwując najdrobniejsze szczegóły ogrodu. Gdy wolno zbliżałam się do schodów, mych uszu dobiegły krzyki, które dochodziły najprawdopodobniej z salonu. Niepewnie zatrzymałam się w połowie drogi nie wiedząc, co powinnam zrobić. W pamięci utkwiły mi słowa Williama i Davida, którzy ostrzegali mnie, abym nie znajdowała się w centrum kłótni. Nie musiałam długo się zastanawiać, gdyż po chwili mym oczom ukazał się obraz rozpadającego się na kawałki okna, przez które wprost na taras wypadł Michael. Rozwścieczony wstał jak gdyby nigdy nic, po czym przybrał dziwną postawę jak by gotową do skoku. Dłonie miał mocno zaciśnięte w pięści, a jego ciało zaczynało nabierać gabarytów. Po chwili całą jego osobę zaczęła otaczać srebrna łuna, tak intensywna, że w kulminacyjnym momencie byłam w stanie zobaczyć tylko fragmenty rozerwanych ubrań i usłyszeć przerażające ryknięcie. Srebrna poświata zaczęła rozpływać się w powietrzu, a we fragmencie roztrzaskanego okna zobaczyłam tylko ogon wskakującego przez nie czarnego wilka. W ułamku sekundy gdzieś z głębi ogrodu usłyszałam hałas, po czym zza drzew wybiegły również dwa wielkie wilki, które z ogromną prędkością biegły w kierunku szamotaniny. Gdy przebiegły obok mnie podmuch wiatru, który wytworzyły był tak mocny, że musiałam skupić się na utrzymaniu równowagi. Poruszały się tak szybko, że nawet nie zdążyłam zorientować się, kiedy znalazły się wewnątrz domu, z którego dochodziły już tylko trzaski i przerażające dźwięki.
           Medalion na mojej piersi po raz kolejny zaczął emanować dziwne ciepło i ku mojemu zaskoczeniu również dziwny blask. Przez moment spojrzałam na niego, po czym kolejny głośny trzask na powrót skupił moją uwagę na domu, w którym z hukiem rozpadło się kolejne okno, przez które wypadło dwa szamotające się wilki. Widok był okropny. Kotłowali się po tarasie i choć stałam w bezpiecznej odległości nie umknęły mojej uwadze połyskujące białe kły. W głowie słyszałam wzburzony ton Williama i Davida, którzy nawoływali młodsze rodzeństwo do uspokojenia się.
           Po chwili tak szybko jak rozpętało się piekło, tak szybko wszystko ucichło. Michael ze skowytem wybiegł z tarasu kierując się w stronę lasu, również w salonie nastała cisza, a ja stałam jak osłupiała wypatrując w oknie oznak życia. Niepewnie zaczęłam kierować się w stronę schodów prowadzących na taras. Nie zdążyłam do nich dojść, gdyż drogę zagroził mi zeskakując z werandy wielki biały wilk.
           - Nic ci nie jest?
           Chociaż słyszałam go w swojej głowie, i nie mogłam zobaczyć wyrazu jego twarzy, wiedziałam, że jest bardzo zdenerwowany i przejęty całą tą sytuacją.
           - Nie – odparłam starając się przybrać obojętny ton. – Pamiętam naszą rozmowę i trzymałam się w bezpiecznej odległości... Tak jak prosiłeś.
           - Cholera jasna! – Tym razem w moich uszach brzmiał głos Davida. – Znowu okna do wymiany!
           - Ty durna idiotko...
           - Hipokryta...
           - Masz szczęście, że nas rozdzielili...
           - Starzy jak wrócą będą zachwyceni!

           Nie mogłam wytrzymać, gdyż w moich uszach kotłowały się fragmenty myśli całej czwórki. Przestałam zastanawiać się nad tym, co kto mówi, złapałam się za uszy i zamknęłam oczy, po czym nie wytrzymałam.
           - Zamknijcie się do jasnej cholery! – wrzeszczałam tak głośno, że mój głos odbił się echem po ogrodzie. – Chcecie doprowadzić mnie do choroby psychicznej! Mam was dość! Myślicie, że to, fajnie słyszeć was wszystkich na raz! Wy może jesteście do tego przyzwyczajeni! Ja nie! Braliście to pod uwagę!
           Nastała grobowa cisza. Gdy puściłam uszy mój wielki biały wilk patrzył na mnie z przechyloną głową, David wyglądał z tarasu również wpatrując się we mnie z takim samym zapałem jak William.
           - Jak to? – Usłyszałam głos Williama. – W tej chwili słyszysz całą naszą czwórkę?
           - Tak – wysyczałam przez zaciśnięte zęby.
           William spojrzał na Davida.
           - Ale teraz słyszysz na przykład głos Michaela? – wtrącił się David.
           - Teraz nie słyszę głosu Michaela, bo w końcu się zamknął.
           - Ale słyszałaś, gdy wybiegł z tarasu?
           - Tak.
           - To niemożliwe – wyartykułował David. – My słyszymy się tylko wtedy, gdy mamy kontakt wzrokowy.
           - A ja słyszę was, bez względu na to czy mam z wami kontakt wzrokowy! I w ogóle mnie to nie bawi! – syknęłam i zaczęłam wspinać się schodami na taras.
           Widok na tarasie był nieciekawy, ale gdy weszłam do salonu, a raczej tego, co z niego zostało, stanęłam jak osłupiała. Na podłodze wlały się szczątki zniszczonego wyposażenia i potłuczone szkło. W zasadzie to nic nie leżało na swoim miejscu. Zaczęłam zbierać z podłogi fragmenty zniszczonych mebli, i większe kawałki szkła.
           - Mily zostaw, bo się skaleczysz. – Usłyszałam głos Williama, który teraz stał w progu drzwi wychodzących na taras.
           Spojrzałam na niego z zachwytem. Był piękny, ale jego oczy emanowały smutkiem.
           - Coś się stało? – zapytałam zaniepokojona.
           - I tak i nie
– odparł ze spokojem, kierując się na piętro.
           Nie zastanawiając się, ruszyłam za nim. Gdy weszliśmy do pokoju, w którym panował już mrok, William wszedł prosto do garderoby. Przez otwarte drzwi, obserwowałam jak jasna poświata otacza stojącego do mnie tyłem wilka i stopniowo powiększając się wypełnia bladym światłem całe pomieszczenie. Gdy znikła mym oczom ukazał się nagi William. Onieśmielona jego widokiem odwróciłam spojrzenie. Po chwili wyszedł z garderoby ubrany.
           - Przepraszam – odparł ze smutkiem. – Nie chciałem abyś zobaczyła przemianę w takiej sytuacji.
            Podszedł do mnie niepewnie i delikatnie ujął moje dłonie.
           - Dokładnie to samo widziałam w swoich snach... Nie byłam zaskoczona. – odpowiedziałam ze stoickim spokojem. – Dokładnie tak to sobie wyobrażałam.
           William przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił.
           - Nie wyobrażasz sobie jak bardzo się o ciebie martwiłem. Bałem się, że jesteś w salonie.
           - Gdzie byliście jak zaczęli się kłócić?
           - W lesie, ale to nie kłótnia zmusiła nas do powrotu. Obaj w jednej chwili poczuliśmy ten niesamowity zapach. Doszliśmy do wniosku, że jesteś w opałach. Czy działo się coś z medalionem?
           - Tak, znów zaczął emanować ciepło i dziwny blask.
           - To niesamowite – odparł po chwili zastanowienia.
           Nic nie odpowiedziałam. Wtuliłam w niego twarz i objęłam go rękoma. Moje dłonie mimowolnie zaczęły delikatną wędrówkę po jego umięśnionych plecach. Gdy tylko zaczęłam je przesuwać, poczułam, jak jego mięśnie zaczynają się napinać. Podniosłam głowę i spojrzałam na jego twarz. Miał zamknięte oczy, które po chwili otworzył. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Obserwowałam jak malują się na jego twarzy emocje, jak jego zielone oczy ciemnieją, a spojrzenie łapczywie błądzi po moich ustach.
           Wolnym ruchem dłoni, wplótł palce w moje włosy i przyciągnął mnie jeszcze mocniej do siebie. W jego spojrzeniu była nieznana mi do tej pory dzikość. Nawet nie zdążyłam się zastanowić nad tym, co widzę, gdy przywarł do mnie ustami.
           W tym pocałunku było coś niezwykłego, coś, czego do tej pory nie doświadczyłam. Był delikatny, ale nie tak delikatny jak zawsze. Jego usta jak nigdy dotąd, zaczęły błądzić po mojej szyi, a siła, z jaką przyciągał mnie do siebie zaczynała sprawiać mi ból. Po chwili oszołomienia, w jakie mnie wprowadził, bez opamiętania zaczęłam odwzajemniać jego czułości. Moje usta również zaczęły zsuwać się na jego szyję i ramiona. Chłonęłam jego zapach i poddałam się chwili, nie myśląc o konsekwencjach. Kiedy niemal rzucona, bezwładnie opadłam na nasze łóżko, było mi już wszystko jedno. Jego dłonie nerwowo wsunęły się pod moje ubranie, a usta z coraz większą śmiałością zaczynały wędrować centymetr za centymetrem po moim ciele.
           - Mily... – szepnął jak wtedy, gdy pocałowałam go pierwszy raz. - Cudownie pachniesz.
           Jego delikatne i ciepłe dłonie zsunęły się na mój brzuch i talię, łapczywie chłonąc każdy centymetr mojego ciała. Fala gorąca, która mnie ogarnęła sprawiła, że mimowolnie przyciągnęłam go mocniej do siebie, a dłonie zaczęły delikatnie zsuwać się wzdłuż linii jego kręgosłupa. Ujął jedną z moich rąk, przerywając tym samym moją wędrówkę i delikatnie pocałował jej wewnętrzną stronę, po czym splótł nasze palce i mocno docisną ją do podłoża tuż obok mojej głowy... Nagle wszystko się skończyło. Wiliam zastygł nie zdolny do wykonania żadnego ruchu. Jego oddech teraz był ciężki i mocno przyspieszony, a oczy mocno zaciśnięte.
           - Wybacz – odparł po chwili. – Nie powinienem.
           - Nie rozumiem? – zapytałam zdziwiona z trudem nabierając oddech.
           - Nie powinienem narażać cię na niebezpieczeństwo, nie powinienem być egoistą.
           - Egoistą? Co ty pleciesz?
           - Gdybym nim był... Wykorzystałbym ten moment nie bacząc na twoje bezpieczeństwo, ani na to czy sprawiam ci ból. Nie mogę ci tego zrobić... Nigdy bym tego sobie nie wybaczył.
           - Ale... - William nie pozwolił mi dokończyć, delikatnie dotknął ustami moich warg, po czym zerwał się jak oparzony i jednym susem znalazł się za balkonem swojego pokoju.
           Przerażona zerwałam się z łóżka, ale nim wybiegłam na balkon ujrzałam już tylko blednącą w ciemnościach srebrną łunę, która niczym mgła rozpływała się w powietrzu, a jedyne co docierało do mojej podświadomości to wszechogarniająca cisza. Cisza, która sprawiała mi niewyobrażalny ból.
           Długo siedziałam w pokoju, bezmyślnie gapiąc się w okno. Myślami błąkałam się pomiędzy tym, co wydarzyło się przed chwilą, a tym, co mogło by się stać gdyby William dał ponieść się chwili. Czułam się zagubiona i rozczarowana. Jakaś cząstka mnie zaczynała się buntować. Z rozmyślenia wyrwało mnie ciche pukanie do drzwi. Zerknęłam na zegarek stojący na małej szafce obok łóżka. Była dwudziesta pierwsza trzydzieści.
           - Gotowa? – W uchylonych drzwiach z mroku wyłoniła się Stella. - Dlaczego siedzisz po ciemku?
           - Zamyśliłam się i jakoś nie zwróciłam uwagi na to, że jest już tak późno – odparłam melancholijnym tonem, zabierając się za wynoszenie spakowanej torby z garderoby. – Gdzie William?
           - On jest już w osadzie i wyjdzie po nas jak będziemy na miejscu – odparła wyciągając dłonie po moje rzeczy. – Daj, pomogę ci.
           - Dziękuję poradzę sobie. – Blado się uśmiechając ruszyłam w kierunku drzwi.
           Stella była wyraźnie zaskoczona faktem, że nie zadawałam żadnych pytań dotyczących Williama. Gdy zeszłyśmy do salonu pozostali również szykowali się do wyjścia. Ku mojemu zdziwieniu salon wyglądał jak nowy, a po pobojowisku, które zastałam wchodząc tu ze spaceru nie było ani śladu.
           - Kiedy zrobiliście tu taki porządek? – Stanęłam jak osłupiała i ze zdziwieniem rozglądałam się po pokoju.
           - Mamy swoje sposoby. – Zachichotał Michael.
           Po chwili dowiedziałam się również, że Harry wraz z Davidem pojechali, jako pierwsi, a Mariach i Michael pojadą za mną i Stellą. Gdy usiadłam na wygodnym siedzeniu bordowego mercedesa nie mogłam się doczekać końca naszej podróży. Stella jechała bardzo szybko, a ja z przerażeniem, co chwilę zerkałam na wskazówkę licznika, która poniżej stu kilometrów na godzinę schodziła tylko przed większymi zakrętami.
           - William powiedział mi, co się stało – odparła po dłuższym milczeniu. – Nie mniej mu za złe.
           - Zawsze o wszystkim sobie mówicie? – Spojrzałam na nią nie kryjąc zaskoczenia. Poczułam jak moje policzki zaczynają płonąć.
           - Nie... Nie zawsze – odparła wymijająco.
           - Więc co się stało tym razem?
           - Wydaje mi się, że William... Nie wiem jak mam ci to wytłumaczyć. – Na moment oderwała wzrok od drogi i przeniosła go na mnie. – Mam wrażenie, że William boi się nie tylko o to, że może cię skrzywdzić, ale też o to, że będziesz żałować. Poza tym William jest trochę staroświecki... - Na jej twarzy pojawił się wyraz rozbawienia. – Utknął w drugiej połowie osiemnastego wieku i raczej w tym temacie będzie mu ciężko ruszyć z miejsca.
           - A to dziwne. – Roześmiałam się. – Mnie mówił zupełnie, co innego.
           Stella spojrzała na mnie z wyrazem zaskoczenia wymalowanym na twarzy, jednak unoszący się, co chwilę kącik jej ust wskazywał na to, że moje słowa nie tylko ją zaskoczyły, ale również rozbawiły.
           - Nie wierzę... Że niby jak? William? – chichotała.
           - Mnie mówił, że pomimo iż był sam to nie rezygnował z kontaktów z kobietami.
           - To prawda – Nagle przybrała poważny ton. – Ale powinnaś też wiedzieć, że te kobiety nic dla niego nie znaczyły. Były to przelotne znajomości, które bardzo szybko się kończyły, a co najważniejsze, bo jak znam swojego brata to raczej wylewny nie jest, tych kobiet jak na wiek, który liczy, w jego życiu było bardzo mało... Tak naprawdę to chyba dopiero teraz William naprawdę się zakochał.
           - Tylko nie rozumiem, dlaczego w kimś tak zwyczajnym jak ja - odparłam zażenowana.
           - Zwyczajnym? – roześmiała się, przenosząc na mnie rozbawione spojrzenie. – Jesteś najbardziej pokręconą osobą, jaką spotkałam w życiu, a ty mówisz zwyczajnym? Bóg raczy wiedzieć, jakie jeszcze sensacje chcesz nam zafundować.
           - Wiesz, co Stella?! To w ogóle nie jest śmieszne i żeby twoje słowa obróciły się w ... - Nie dokończyłam. Po prostu nie wypadało.
           Stella wybuchła śmiechem, a ja z zachwytem wpatrywałam się w jej promienny uśmiech i zielone płomyczki w oczach odbijające światło.
           Kiedy dojechaliśmy na skraj lasu niechętnie wysiadłam z samochodu. Przez chwile musiałam uciąć sobie krótką drzemkę, gdyż nie pamiętałam końcówki trasy. Dołączyli do nas również Michael i Mariach, którzy jednak szybko zniknęli za ścianą drzew. Po chwili pojawił się również William, który podszedł do nas wolnym krokiem.
           - Gotowa? – zapytał z uśmiechem na twarzy.
           Doskonale znałam to spojrzenie i ten zawadiacki uśmiech, który w tej chwili mógł oznaczać tylko jedno; szybki bieg pomiędzy drzewami.
           - Chyba tak – odparłam bez przekonania.
          William nie dał mi się długo zastanawiać, zanim się zorientowałam byłam już w powietrzu, wygodnie ułożona na jego przedramionach.
           - No to trzymaj się, bo dziś pobiegniemy troszkę szybciej.
           - A można jeszcze szybciej niż do tej pory? – jęknęłam posyłając mu swoje zaskoczone spojrzenie.
           W odpowiedzi na swoje pytanie otrzymałam łobuzerski uśmiech i po chwili czułam już tylko pęd powietrza, które bezlitośnie przenikało moje ciało i sprawiało, że miałam trudności z nabieraniem oddechu, przez co musiałam chronić twarz w ramionach Williama. Pocieszający był fakt, że nie miałam przed oczami przesuwającej się ściany drzew, gdyż w środku lasu panowały kompletne ciemności.
           Rzeczywiście biegliśmy dużo szybciej niż ostatnio, bo zanim zdążyłam przyzwyczaić się do prędkości byliśmy już na ścieżce prowadzącej do osady.
           - Przyzwyczajasz się – odparł po chwili wnikliwie obserwując moją twarz. – Wyglądasz o niebo lepiej niż poprzednio.
           - I tak też się czuję – odpowiedziałam z uśmiechem na ustach.
           - Cieszę się. – Objął mnie ramieniem i z czułością pocałował w skroń.
           W milczeniu ruszyliśmy przed siebie. Noc była chłodna, jednak otulona ramieniem Williama nie odczuwałam zimna. Napawałam się wilgotnym i pachnącym lasem powietrzem.
           - Dlaczego milczysz? – zapytał po chwili. – Moim zachowaniem sprawiłem ci przykrość?
           - Nie... Raczej nazwałabym to zawodem.
           - Zawodem. – Spojrzał na mnie nie kryjąc rozbawienia.
           - Dokładnie tak.
           - Czy zdajesz sobie sprawę, że mogłem zrobić ci krzywdę?
           - Nie rozumiem – odparłam po chwili namysłu. – Nastawiasz mnie na to, że przed pełnią będzie ciężko z tobą wytrzymać, ograniczasz nasze kontakty, a parę godzin temu kompletnie zaprzeczyłeś swoim słowom.
           - Nie zaprzeczyłem.
           - Jak to nie? Nigdy wcześniej nie byłam z tobą tak blisko jak parę godzin temu.
           - Nie rozumiesz – odpowiedział wtulając w moje włosy twarz. Przeszły mnie ciarki, gdyż już dawno tego nie robił. – Gdy po przemianie wracam do swoich ludzkich kształtów, przez jakiś czas jest mi łatwiej się kontrolować. Niestety ten stan trwa bardzo krótko.
           - Zostawiłeś mnie w takim momencie, że zaczęłam zastanawiać się, czy zrobiłam coś nie tak.
           - Wręcz przeciwnie – odparł ze zdumieniem. - Mily, nie zrozum mnie źle, ale wiesz, że jestem zdania, iż na wszystko przychodzi pora.
           - Niestety wiem, tylko nie wiem, co konkretnie masz na myśli.
           - Priorytety. – Spojrzał na mnie z łagodnym uśmiechem.
           - A konkretniej?
           Ciszę przerwał jego pogodny śmiech. Uniósł do ust moją dłoń i złożył na niej delikatny pocałunek.
           - Są sprawy ważne i ważniejsze, a my musimy uporać się najpierw ze spawami ważnymi.
           - Tylko czy... - Głos ugrzązł mi w gardle.
           - Co takiego? – Spojrzał na mnie badawczo. – Co się stało skarbie?
           - Po prostu zastanawiam się, czy starczy mi czasu na to, aby zająć się sprawami ważniejszymi... Jeśli oczywiście sprawy ważniejsze oznaczają dla ciebie to samo, co dla mnie.
           - Ale co ty sugerujesz? – żachnął się. – Dlaczego miałoby ci braknąć czasu. Zdajesz sobie sprawę z tego, że dla nas czas nie jest miernikiem?
           - Dla ciebie Williamie – odparłam ze smutkiem. – Ja tkwię w zawieszeniu i w każdej chwili...
           - Nie pozwalam ci myśleć w ten sposób! – Zatrzymał się i stając naprzeciwko mojej twarzy, złapał mnie za ramiona – Obiecuję ci Mily, że nie braknie ci czasu na nic... Już ja się o to postaram.
           Mówiąc to przyciągnął mnie mocno do siebie i delikatnie musnął ustami moje czoło. Milczałam, a jednocześnie toczyłam ze sobą wewnętrzną walkę, aby zaraz się nie rozpłakać. Chciałam wierzyć Williamowi, jednak mój sposób patrzenia na naszą rzeczywistość przebiegał zupełnie inaczej. Tak naprawdę nigdy nie rozmawiałam z nim o swoich przeczuciach, lękach i obawach. Może i dobrze, nie potrafiłam być optymistką i zawsze coś było albo białe, albo czarne, nigdy pomiędzy, a przedstawiając mu swoje wizje, przelewałabym tylko na niego swoje negatywne emocje.


KLĄTWA WILKA Tom I Pod osłoną nocy.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz