Błogą ciszę w mojej sypialni przerwał sygnał budzika, którego wysokie tony bezlitośnie wnikały w niemal każdy zakamarek mojego umysłu, brutalnie wyrywając mnie ze snu. Na pół przytomna szukałam palcami przycisku, który sprawi, że moje uszy przestaną cierpieć. Elektroniczny budzik wskazywał godzinę piątą trzydzieści, co oznaczało, że za półtorej godziny muszę być w szpitalu.
Nie spiesząc się poczłapałam prosto do łazienki z zamiarem doprowadzenia swojego wyglądu zewnętrznego do takiego stanu, aby ludzie na mój widok nie mieli ochoty uciekać. Gdy spojrzałam w lustro, moja twarz była blada, a pod oczami rysowały się cienie. Niestety, niezbyt dobrze przespana noc zostawiła po sobie ślad, który z pewnością z moim talentem do wykonywania makijażu będzie mi trudno zamaskować. Również moja fryzura pozostawiała wiele do życzenia, gdyż na mojej głowie był jeden wielki nieład. Niemal każdy kosmyk zdawał się niemieć swojego miejsca. Nie pozostało mi nic innego jak tylko wejść pod prysznic, z nadzieją, że woda, chociaż w minimalnym stopniu zmyje oznaki zmęczenia i poskromi moją nieokrzesaną czuprynę.
Ciepły strumień wody troszkę mnie orzeźwił, nie mniej jednak krótki sen sprawił, że niemal, co parę minut ziewałam, a moje oczy piekły i koszmarnie łzawiły. Wykonanie makijażu w takich warunkach i przy moich marnych umiejętnościach było rzeczą bardzo trudną i pochłonęło mi dobrych paręnaście minut. Jednak największym wyzwaniem były moje włosy, które mocno pofalowane, zawsze tworzyły na głowie fryzurę, która jednych zachwycała, a według innych była zbyt afro. Mnie osobiście mocno irytowała. Upięłam je w zgrabny koczek dziwiąc się sama sobie, że tak szybko się z nimi uporałam. Zwykle, gdy chcę zrobić coś ładniejszego na swojej głowie zajmuje mi to dużo więcej czasu, a dziś proszę; poszło jak z płatka i zaoszczędziłam go jeszcze sporo na szybką kawkę.
Wstawiłam czajnik na palnik i jak zwykle zerknęłam w okno. Słońce znów przykrywała gruba warstwa chmur, które sprawiały, że krajobraz wyglądał jak stara czarnobiała fotografia. Na domiar tego wszystkiego wiał dość silny wiatr, który poruszał gałęziami drzew we wszystkie strony. Zapowiada się, że dziś znów będzie lało, a na słoneczko przyjdzie nam jeszcze długo poczekać.
Zalałam kawę i usiadłam przy kuchennym stole, na którym stała jeszcze paczka czekoladowych ciastek. Wsadziłam jedno do ust i popiłam ciemnym napojem, który niemal natychmiast sprawił, że w ustach poczułam słodycz czekolady przeplatającą się z gorzkawym smakiem kawy. Przeważnie, gdy idę na dyżur dzienny, nigdy nie jem śniadania w domu, zawsze jem je w pracy, przed zabiegami. Do lunchu jest to zwykle jedyna okazja, aby wrzucić coś na ząb, później niestety nie ma na to czasu. Bywają dni, że ciężko jest nawet wyskoczyć na lunch, więc każda z nas stara się zjeść śniadanie rano, aby później nie martwić się pustym żołądkiem, który podczas zabiegu, w najmniej odpowiednim momencie zaczyna informować wszystkich, dookoła, że jest pusty.
Zerknęłam na zegarek, była szósta trzydzieści pięć i niestety trzeba było szykować się do wyjścia. Do szpitala dojeżdżałam w mniej więcej dwadzieścia minut, jeśli nie było korków, więc musiałam się spieszyć.
Gdy wyszłam, na zewnątrz zaczęło padać. Zimny wiatr bił kroplami deszczu prosto w moją twarz, a ze starannie upiętych włosów, zaczęły wychodzić pojedyncze kosmyki, które przyklejały się do twarzy. Szybkim krokiem ruszyłam w kierunku mojego srebrnego reno, które niemal tonąc w kałużach, mokło na podjeździe. W aucie było sucho i przytulnie, a perspektywa, że za chwilę znowu będę musiała wysiąść sprawiała, że z każdą sekundą narastała we mnie złość. Miałam dość deszczu i wszędobylskich odcieni szarości, które skutecznie obniżały nastrój. Włączyłam radio i przy dźwiękach muzyki próbowałam się rozluźnić. Całą drogę zastanawiałam się nad słowami Jane i swoją reakcją, gdy poznam Brichardów. Próbowałam ubrać myśli w słowa, gdy nadejdzie moment, w którym zostaniemy sobie przedstawieni.
Na miejscu byłam o siódmej. Dzięki Bogu droga była w miarę przejezdna i obyło się bez większych korków. Zaparkowałam samochód na swoim miejscu. Tuż obok stał elegancki czarny pontiac, przy, którym moje sreberko wyglądało jak brzydkie kaczątko. Robił wspaniałe wrażenie. Przez myśl przemknęło mi, że już go gdzieś widziałam, niestety nie mogłam skojarzyć gdzie, bo na pewno nie tu. Nie na parkingu dla personelu. Poza tym odkąd pamiętam to miejsce zawsze było wolne. Nie miałam czasu dłużej się zastanawiać, spieszyłam się do pracy, gdyż i tak byłam już spóźniona. Kiedy tylko wyszłam z auta, marzyłam jedynie o tym, aby jak najszybciej schować się przed deszczem wewnątrz szpitalnego budynku.
Wybijając kod wejściowy na blok operacyjny, byłam zmarznięta i przemoczona. Miałam ogromną ochotę na ciepłą herbatę lecz już od wejścia było widać, że coś jest nie tak. Dziewczynki biegały nerwowo po korytarzu z naręczami sterylnych siatek z narzędziami.
- Cześć wszystkim! – krzyknęłam. – Co się dzieje? Komuś głowę urwało?
- Cześć Emily. - Jako pierwsza zauważyła mnie Kate. – Mamy masówkę, szykuj się na szóstkę do pękniętej śledziony, musisz zmienić Emme. Jane już się umyła, a zabieg trwa od około dziesięciu minut.
Kate urywanymi zdaniami zdała mi szybko poranny raporcik. Krótko, zwięźle i na temat. Dzień zaczyna się po prostu fantastycznie.
Zostawiłam swoje rzeczy w naszym pokoju i pobiegłam do śluzy przebrać się w bieliznę operacyjną. Jedynym plusem w całej tej sytuacji było nasze obowiązkowe nakrycie głowy, dzięki któremu mogłam ukryć swoje mokre włosy. Założyłam maseczkę i pobiegłam prosto na swoją salę, zatrzymując się jedynie w śluzie przed wejściem, aby umyć i zdezynfekować ręce.
- Dzień dobry – powiedziałam półtonem, wchodząc na salę operacyjną.
- Dzień dobry - odpowiedzieli chórem. Jedynie Telis zaśmiał się i powiedział:
- Dla pacjenta dobrze się nie zaczął.
- Za to miejmy na dzieję, że dobrze się zakończy. - Z uśmiechem na twarzy puściłam Telisowi oko.
Podeszłam do Emmy, wcześniej obdarowując Jane klapsem w tyłek. Ta niemal natychmiast obdarowała mnie srogim spojrzeniem.
- O której to się do pracy przychodzi? - wyszeptała.
- Przepraszam, korki były. – Skłamałam, a Jane mrużąc oczy pogroziła mi palcem.
Sophia zaczęła przekazywać mi stan sali i materiału, który się na niej znajdował, oraz stan narzędzi wraz z materiałem opatrunkowym dorzuconym do instrumentarium. Potrzebowałam chwili, aby to ogarnąć, po czym pożegnałam się z koleżanką i zajęłam przeglądaniem protokołu operacyjnego.
Kiedy po chwili podniosłam głowę moje oczy spotkały się z oczami wysokiego młodego mężczyzny, który stał na asyście trzymając w dłoniach haki. Patrzył na mnie w taki sposób, że o mało nie stanęło mi serce. W jego spojrzeniu było coś, czego nie umiałam wytłumaczyć na zdrowy ludzki rozum i ogarnąć zdrowym rozsądkiem.
Wpatrywał się we mnie marszcząc czoło i mrużąc oczy. Nie sposób było nie zauważyć, plątaniny emocji, jakie wzbudziła w tym dryblasie moja osoba. Odniosłam wrażenie, że w jego spojrzeniu była mieszanka gniewu i nienawiści, przeplatająca się z niedowierzaniem i obrzydzeniem. Pierwsze pytanie, które nasunęło mi się na myśl to; o co mu chodzi? Może myli mnie z kimś innym? Ale gdy spojrzałam na niego po raz drugi patrzył już w pole operacyjne zasłaniając oczy wachlarzem długich i gęstych rzęs. Może tylko mi się wydawało? W myślach próbowałam tłumaczyć to, co przed momentem zobaczyłam.
Był bardzo wysoki i ledwie mieścił się pod lampami operacyjnymi. Fartuch operacyjny, który nam sięga do kostek jemu sięgał troszkę niżej kolan. Jego spodnie również były wyraźnie za krótkie, bardziej przypominały rybaczki gdyż kończyły się w połowie łydek obnażając w całości stopy schowane w wielkich butach. Ten obraz za każdym razem, gdy spojrzałam na jego nogi wywoływał u mnie ataki śmiechu. Musiałam zakrywać usta rękoma, aby nie rozchichotać się na dobre i nie postawić się w kłopotliwej sytuacji. Pomimo bielizny operacyjnej, w którą był ubrany było widać, że jest szczupły i dobrze zbudowany. Miał szerokie barki oraz duże dłonie, którymi trzymał haki bez większego wysiłku. Z pod nakrycia głowy, gdzieniegdzie wystawały ciemnobrązowe kosmyki włosów, które dodawały mu chłopięcego uroku. Niestety przez to całe umundurowanie ciężko było nawet orientacyjnie określić jego wiek. Z jednym musiałam się zgodzić. Jane na pewno nie idealizowała jego wyglądu, gdy go opisywała.
Zdobyłam się na odwagę i jeszcze raz spojrzałam na chłopaka. Nasze oczy znów się spotkały i tym razem również tak jak poprzednio, były przepełnione nienawiścią.
- William za mocno trzymasz hak, poluzuj trochę. - Poprosił Telis. - Wydaje mi się? Czy jakoś się spiąłeś? – Zapytał, jednocześnie wbijając wzrok w swojego kolegę.
- Wydaje ci się. - Szorstko odpowiedział.
W tym samym momencie spotkałam zdziwiony wyraz oczu Jane, która patrzyła, na przemian raz na niego, raz na mnie, a po jej zachowaniu było widać kompletną dezorientację i zdziwienie. Patrzyła na mnie, a ja ruchem ramion dałam jej do zrozumienia, że nie mam pojęcia, o co mu chodzi.
Zabieg trwał prawie dwie godziny i były to najdłuższe dwie godziny w moim życiu, które upływając we wrogich spojrzeniach mojego nowego kolegi zdawały się nie mieć końca. Gdy zakładali ostatnie szwy byłam pełna obaw jak zachowa się, gdy Telis nas sobie przedstawi.
- William nie zdążyłeś jeszcze poznać naszej koleżanki. – Telis uśmiechnął się podchodząc bliżej mnie. – To jest Emily. Emily to jest nasz nowy kolega William.
- Bardzo mi miło - powiedziałam, jednocześnie niepewnie wyciągając w jego kierunku dłoń i zmuszając się do uśmiechu.
Stojąc przed nim czułam się nie swojo, gdyż mój metr siedemdziesiąt przy jego dwóch, sprawiał, że pierwszy raz w życiu musiałam unosić głowę by spojrzeć rozmówcy w oczy.
W tym momencie miałam okazję przyjrzeć się mu z bliska, w prawdzie miał jeszcze na głowie czepek operacyjny, ale zdjął maskę, spod której wyłoniły się niemal idealne rysy twarzy. Miał smagławą cerę i pięknie zarysowane pełne usta, które idealnie komponowały się z owalem jego twarzy. Spojrzałam również w jego oczy i zaniemówiłam z wrażenia. Były duże, osłonięte wachlarzem długich, gęstych i ciemnych rzęs, ponad którymi rysowały się równe grube i gęste brwi. Miał oczy tak cudnie przepełnione zielenią i tak mocno go wyróżniały, że skojarzyłam je z widokiem mojego lasu, nasyconego równie pięknymi zielonymi barwami. Pierwszy raz w życiu widziałam tak duże tęczówki oraz intensywny, a zarazem zachwycający kolor oczu.
Przez chwilę patrzył na moją rękę tak jak gdyby była ręką kosmity. Wahał się czy odwzajemnić mój uścisk, jednak po krótkiej chwili szybkim ruchem uścisnął moją dłoń tak mocno, że aż skrzywiłam się z bólu.
- Cała przyjemność po mojej stronie – wycedził przez zaciśnięte zęby, natychmiast puszczając moją dłoń z uścisku.
Nie zabrzmiał szczerze i wydawało się, że wcale nie zamierza tego ukrywać. Na jego twarzy malował się gniew, a oczy przybrały ciemniejszą barwę. Stremowana opuściłam spojrzenie, próbując ukryć targające mną emocje. Było mi przykro, ale uczucie przykrości mieszało się z narastającą złością, która powoli zaczynała brać nade mną górę.
- Emily to druga połowa Jane, gdy są razem nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. - Jack popatrzył z uśmiechem na Jane.
- Nie wątpię. - Skrzywił się zerkając na mnie.
- Nie daj się zwieść ich ślicznymi buziami, jak zasłużysz to możesz usłyszeć parę gorzkich słów.
- Co masz na myśli? Zaczną obrzucać mnie klątwami? – Posłał w naszym kierunku ironiczny uśmieszek.
- Niezupełnie to miałem na myśli – odparł zakłopotany Telis, mierząc go zaskoczonym spojrzeniem.
Tego było za wiele. Nie dość, że cały czas obrzucał mnie wrogimi spojrzeniami, pomimo, iż widział mnie pierwszy raz w życiu, to jeszcze zaczął nas obrażać. Za kogo on się uważa?! Odwróciłam się na pięcie mając zamiar wyjść i wrócić tu dopiero jak ten zmanierowany narcyz wyjdzie.
- Emily! Gdzie idziesz?! – Zapytała Jane, z wyrazem zakłopotania wymalowanym na twarzy.
- Odpalam miotłę i lecę poczytać, co dziś ciekawego wisi na tablicy - odpowiedziałam, posyłając drwiący uśmiech w kierunku moich szanownych kolegów.
Ze złości szłam szybko i nie zastanawiałam się nad tym, że tuż za rogiem korytarza, również mogą być ludzie. Na domiar tego wszystkiego za moimi plecami krzyczała Jane, abym na nią poczekała. Odwróciłam się w jej kierunku, przez co krótką chwilę szłam tyłem. Odwracając się na powrót weszłam prosto w kogoś, kto w tym samym momencie wychodził zza rogu korytarza.
- Najmocniej... Przepraszam. - Zesztywniałam z wrażenia.
Wpadłam wprost na jak się domyśliłam starszego Bricharda, który również zaskoczony całą sytuacją trzymał mnie w ramionach i ze szczerą troską w oczach równie zielonych jak i u syna przyglądał się mojej osobie.
- Dokąd się pani tak spieszy? Nic się pani nie stało? Przy czołówkach, lubi boleć. – Zaczął żartować, jednocześnie wypuszczając mnie z objęć.
- Nie. Nic mi nie jest. Dziękuję. Wbrew pozorom nie jestem taka krucha, na jaką wyglądam. – Uśmiechnęłam się zakłopotana. – Bardziej martwię się o pana.
- Zupełnie nie potrzebnie. Jeśli o mnie chodzi to naprawdę nawet nie poczułem tego zderzenia. Chyba jeszcze się nie znamy. – Nagle zauważył. - Harry Brichard.
- Emily Moulton. Bardzo mi miło. – Podałam mu dłoń, którą w lekkim skłonie delikatnie musnął ustami.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Patrzył na mnie lekko mrużąc oczy. Odnosiłam wrażenie jakby chciał coś z mojej twarzy wyczytać. Poczułam się niezręcznie.
- Jeszcze raz najmocniej pana przepraszam.
- Naprawdę nie szkodzi. Proszę się nie przejmować. – Uśmiechnął się promiennie, po czym usunął się grzecznie na bok robiąc mi przejście. – Proszę się tak nie spieszyć, stres szkodzi zdrowiu.
Byłam lekko oszołomiona. Harry Brichard, był kompletnym przeciwieństwem swojego syna. A mówi się, że „niedaleko pada jabłko od jabłoni"
Gdy obejrzałam się za siebie, Jane i Jack obserwując całe zajście, nieźle się bawili. Jedynie William przyglądał się całemu zdarzeniu z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Zakłopotana i nadal w lekkim oszołomieniu pogroziłam Telisowi i Jane palcem, a Jane wręcz rozkazałam, pokazując gestem ręki miejsce obok siebie, gdzie natychmiast ma się znaleźć. Kątem oka zauważyłam, że obaj Brichardowie wymienili porozumiewawcze spojrzenia, po czym zniknęli za rogiem korytarza.
- Byłam ciekawa twojej reakcji, a okazuje się, że chyba przegapiłam coś ciekawszego. - Jane popatrzyła na mnie nieco zdezorientowana.
- Dlaczego?
- To ty mi powiedz, dlaczego. O, co chodzi z tym Brichardem?
- Nie wiem, o co mu chodzi. Może ma taki wyraz twarzy. – Unikając jej spojrzenia zaczęłam kierować się do tablicy, na której wisiał plan zabiegów.
- Czy wy się już przypadkiem nie znacie? Bo odniosłam wrażenie, że tak.
- Jane przecież widziałaś, że poznaliśmy się przed chwilą. – Odpowiedziałam od niechcenia, wlepiając swój wzrok w tablicę.
- Ale zachowywaliście się tak jak byście byli odwiecznymi wrogami. Przynajmniej on, bo ty sprawiałaś wrażenie mocno zakłopotanej całą tą sytuacją. – Nadal ciągła temat. – Emily! Ukrywasz coś przede mną! - Oparła ręce na biodrach, uważnie lustrując mnie wzrokiem.
- Zwariowałaś?! Rozum ci odjęło? Nie mam pojęcia, dlaczego zachowywał się tak dziwnie. Może mnie z kimś pomylił. – Jej spekulacje zaczęły pomału wyprowadzać mnie z równowagi.
Jane milczała i z uwagą wpatrywała się w moją twarz. Patrzyłam na nią nie ukrywając swojego zdenerwowania. Nie lubiłam wyjaśniać i tłumaczyć się z sytuacji, których sama nie rozumiałam.
- No i po co się tak od razu złościsz?! Zapytać się nie można?! - Pokrzywiając mi się przeniosła swoje spojrzenie na gazetkę.
- Ty nie pytasz, ty spekulujesz Jane.
- Nie spekuluję tylko próbuję zrozumieć, co zaszło – odparła urażonym tonem.
- Na dobrą sprawę nic nie zaszło, poza faktem, że coś się młodemu Brichardowi przewidziało, a nawet, jeśli mu się nie przewidziało, to nie wiem i nie chcę wiedzieć, co do mnie ma. Nie jestem psychiatrą i chorób psychicznych nie leczę. Jeśli tak chce zacząć naszą współpracę, to proszę bardzo. Nie obchodzi mnie to, tak samo jak nie obchodzi mnie, co o mnie myśli.
- W takim razie, dlaczego jesteś taka wściekła? – Jane popatrzyła na mnie z pod oka, jednocześnie lekko się uśmiechając, jakby przeczuwała, że znowu wybuchnę.
- Jane prosisz się na stół ortopedyczny!
- Nie... No... Nie. Tak tylko ... Hmm.
- Wyświadcz mi przysługę proszę cię i przestać myśleć, bo ewidentnie myślenie ci szkodzi. Albo zaszkodzi... Za parę sekund – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, wolno kierując się do magazynu sprzętu sterylnego.
Jane wybuchła śmiechem, szturchając mnie lekko w ramię. Była rozbawiona, chociaż cała ta sytuacja zaskoczyła ją tak samo jak mnie.
- Nie myję się dzisiaj! Pamiętasz?!
- Pytasz czy stwierdzasz fakt?
- Stwierdzam fakt. No chyba, że zawita pan Brichard młodszy i będziesz chciała zamianę, to mów. – Uśmiechnęła się łobuzersko, ostentacyjnie otwierając przede mną drzwi do magazynu.
- Dziękuję. Moja ty wybawczyni za twą hojność i wyrozumiałość – odparłam, spoglądając na nią z nieudawaną wdzięcznością. – Twa dobroduszność sprawia, że będę cię uwielbiać do końca świata i o jeden dzień dłużej.
- Wiem... I dlatego ci wybaczam.
- Pozwolisz, że pozostawię tę uwagę bez komentarza? – Rzuciłam Jane ostrzegawcze spojrzenie i zaczęłam przeszukiwać pakiety z narzędziami.
Po około trzydziestu minutach nasza sala była już gotowa do zaplanowanych operacji. Niestety na śniadanie brakło nam czasu. Prawdę mówiąc z nadmiaru emocji nawet nie byłam głodna. Jedynym plusem tego dnia był fakt, iż dzień zapowiadał się spokojnie. Przynajmniej dla mnie, gdyż na planie operacji nigdzie nie był rozpisany nasz nowy kolega. Z jednej strony odczuwałam dużą ulgę, że nie będę musiała znosić jego wrogich spojrzeń i kąśliwych uwag, a z drugiej strony byłam ciekawa jak będzie się zachowywał, gdy znów się spotkamy. Jeszcze jakiś czas temu sam fakt, że mam jeden zabieg z Jeffersonem, sprawiał, że zaczynałam się denerwować, a teraz? Kto by pomyślał, że będę się obawiać kolegi, który wyglądał na niewiele starszego ode mnie?
Na szczęście przez połowę dnia mogłam skupić swoją uwagę na zabiegach, które jak nigdy przebiegały dość szybko i sprawnie. Nawet pacjent, którego zaczęliśmy operować pół godziny przed lunchem opuścił nas po czterdziestu minutach, dzięki czemu mogłyśmy spokojnie zjeść zaległe śniadanie i wypić małą czarną.
Lunch zwykle jadamy w szpitalnym bufecie. Można się tu posilić tanio i smacznie, chociaż z góry wiadomo, że najlepsze tutaj są kawy. Poza tym jest to również miejsce, w którym stołują się nasi koledzy chirurdzy. Na ogół rzadko przysiadają się do nas lub my do nich, ale prawie zawsze zarówno oni dla nas jak i my dla nich jesteśmy obiektem kpin i żartów. Delikatnie mówiąc szpitalny bufet jest świątynią plotek i drwin z każdego, kto choć troszkę się wyróżniał i jedynym miejscem w całym szpitalu, w którym można było dowiedzieć się wszystkiego o niemal każdej osobie tutaj pracującej.
Kiedy razem z Jane weszłyśmy do bufetu, był już niemal w całości pełny. Zapach kawy wypełniał całe pomieszczenie rozkosznie drażniąc nozdrza.
Zwykle razem z dziewczynami zajmujemy mały stolik w rogu sali skąd jest najlepszy widok na całość, a zarazem najlepszy schowek przed wścibskimi oczami plotkar. Kupiłyśmy kawę, kanapki z szynką i serem oraz jak zawsze obowiązkowo coś słodkiego. Tym razem nie było czasu na delektowanie się pysznym deserem i niestety musiałyśmy pocieszyć się zwykłym czekoladowym batonem, który musiał wystarczyć do końca dyżuru. Gdy podeszłyśmy do stolika, kilka naszych dziewczyn już siedziało i głośno nad czymś debatowały.
- Cześć wam. – Siadając przywitałam się ze wszystkimi.
Zaczęłam przysłuchiwać się burzliwej rozmowie, z której wynikało, że Jefferson znów dał się we znaki naszym koleżankom.
- Czyżby znów Jefferson? – Zapytała Jane.
- Znów czepia się głupot, że głowa boli. - Kate odpowiedziała przysuwając się bliżej nas.
- Co znowu?
- Znowu chodzi o głupoty... On ma chyba na mnie uczulenie! – Łzy ciskały się Kate do oczu.
– Najpierw czepił się mnie, że mam za duże rękawiczki, potem, że mu źle igłę mocuję na imadle, a już całkiem pojechał po bandzie, gdy zaczął wrzeszczeć na mnie przy wszystkich na sali, że nie mam termostaplera. Oczywiście przed zabiegiem pytałyśmy się go czy będzie mu potrzebny i powiedział, że nie!
- Cały Daniel. Dla niego dzień bez awantury jest dniem straconym. – Jane uśmiechnęła się, i upiła łyka kawy.
Nie miałam ochoty wtrącać się w tę rozmowę. Jefferson jest perfekcjonistą i tego samego wymagał od nas. Do tego jest nerwusem, który najpierw mówi a potem myśli, co powiedział. Ja do tego przywykłam, a dziewczynom ciężko się z tym pogodzić. Z jednej strony nie dziwię się im, a z drugiej strony nic nie da szarganie sobie nerwów i łudzenie się, że się zmieni. Ułożyłam wygodnie plecy na oparciu krzesła, wysunęłam nogi i odchyliłam głowę najbardziej jak się da do tyłu pozwalając włosom swobodnie opadać. Chciałam odprężyć na chwilę swój obolały kark. Gdy wróciłam do pozycji wyjściowej Jane zakrztusiła się kawą. Zaczęłam klepać ją po plecach.
- O rany. Jane, od kiedy jesteś taka łapczywa? - Parsknęłam śmiechem.
Chwilę to trwało zanim moja biedna przyjaciółka doszła do siebie.
- Nie śmiej się! To nie jest śmieszne - powiedziała, jeszcze chrząkając i ocierając łzy.
Roześmiałam się i upiłam łyk kawy, gdy Jane palcem wskazała mi kierunek, w którym mam popatrzeć. Odwróciłam głowę w stronę wskazanego miejsca i niemal natychmiast poczułam jak ów łyk ciemnego płynu wlewa mi się do nie tego otworu, co trzeba, wywołując okrutny atak kaszlu. Nagle poczułam jak ktoś klepie mnie mocno po plecach. Gdy wreszcie doszłam do siebie moja kochana przyjaciółka niemal leżała pod stołem i rżała jak koń na pastwisku, a jej zachowanie sprawiło, że większość dziewczyn poszła jej śladem i ledwie nabierały tchu, zarykując się ze śmiechu.
- I widzisz!? Pokarało cię! - Chichocząc, wykrztusiła z siebie Jane.
- Idiotki... Człowiek utopiłby się w łyżce cieczy, a te by ze śmiechu poumierały zamiast go ratować... Pielęgniarki od siedmiu boleści. - Otarłam łzy, które ciekły mi po policzkach i sama również parsknęłam stłumionym śmiechem.
Przy naszym stoliku zrobiło się tak głośno, że oczy większości obecnych w bufecie skierowały się w naszą stronę. A ja zakłopotana nie wiedziałam, co mam z sobą począć, gdyż we wskazanym przez Jane kierunku siedzieli Brichardowie i w chwili, gdy się zachłysnęłam obserwowali nasz stolik. - Tak jestem mistrzem w kompromitowaniu się.
- Nie wiem czy cię to interesuje, ale od dłuższego czasu jesteś ciągle obserwowana.- Niemal szepcząc poinformowała mnie Jane.
- Wyślę cię na ortopedię wredna małpo, za to, że wiedziałaś, że tu są i nic mi nie powiedziałaś. – Mrużąc oczy wycedziłam przez zęby.- Jak mogłaś?!
- Nie chciałam cię denerwować, po za tym ja też przed chwilą ich zobaczyłam.
Spuściłam głowę i ugryzłam małego kęsa kanapki. Dziewczyny zapomniały o Jeffersonie i burzliwej rozmowie. Teraz zaczął się temat fryzjerów, ciucholandów i innych mało ważnych tematów. Próbowałam udawać, że słucham, ale w gruncie rzeczy myślałam tylko o tym czy William nadal obdarowuje mnie wrogimi spojrzeniami. Gdy zdobyłam się na odwagę i odwróciłam głowę by spojrzeć zza zasłony włosów w ich kierunku, obaj byli pogrążeni w rozmowie. Harry zawzięcie tłumaczył coś Williamowi mocno gestykulując. William z kolei trzymał w swych dużych dłoniach filiżankę i bawiąc się nią przechylając ją na boki, słuchał ojca od czasu do czasu na niego zerkając. Dopiero teraz mogłam zobaczyć jego włosy, które tworzyły na jego głowie gęsty ciemnobrązowy nieład. Wyglądał na jakieś trzydzieści no w ostateczności trzydzieści trzy lata. Miał na sobie szpitalne ciemnozielone spodnie i bluzę z krótkimi rękawami, spod których można było dostrzec mocno umięśnione przedramiona pokryte gęstym ciemnym zarostem. Harry był równie przystojnym mężczyzną. Jego czarne jak heban włosy dodawały mu powagi. Był równie wysoki i dobrze zbudowany jak syn tyle tylko, że w żadnym wypadku nie wyglądali jak ojciec z synem. Gdybym nie wiedziała o tym jak są spokrewnieni z pewnością sądziłabym, że są braćmi. Gdy nasze oczy znów się spotkały, William po raz kolejny obdarował mnie nieufnym spojrzeniem, a ja niemal natychmiast odwróciłam głowę. Spojrzałam na Jane, która z zainteresowaniem śledziła nas wzrokiem lekko się uśmiechając.
- Hej popatrzcie któż obok nas siedzi. - Niemal szeptem powiedziała Alisa.
Oczy wszystkich skierowały się w kierunku stolika Brichardów.
- No proszę, dwa ciasteczka, aż miło popatrzeć – powiedziała Margaret.
- Mówcie, co chcecie, ale to chyba dwa najprzystojniejsze okazy samców w całym szpitalu - wypaliła Alisa, która podpierając głowę ręką, wbiła wzrok w mężczyzn.
- O tak, nie tylko przystojni, ale także bardzo sympatyczni, zapowiada się, że będą z nich ludzie. - Radośnie dodała Kate. - A jeśli mowa o samcach, to ciekawe czy Młodszy Brichard jest wolny?
- A co? Już ci w główce zaszumiało Kate? – Roześmiała się Margaret - Pocieszę cię, że nie tylko tobie jednej. Wszystkie pielęgniarki z chirurgii ślinią się po kolana na ich widok.
- Kochana, za dziewięć miesięcy wychodzę za mąż, więc nie ma się, co dziwić, że przynajmniej jednego z nich chciałabym mieć na wieczorze panieńskim. – Pokrzywiając się posłała Margaret ironiczny uśmieszek.
- Ja słyszałam, że przyjechali tu z Minnesoty. William ma podobno jeszcze troje rodzeństwa, siostrę i dwóch braci – dopowiedziała Alisa.
- Skąd wiesz? – Zapytała Jane.
- Ponoć nasze koleżanki z chirurgii przycisnęły go. Ale mówiły też, że jest bardzo dyplomatyczny i nieprzystępny. Niechętnie odpowiada na pytania jak również niechętnie wdaje się w dyskusje.
- Hmmm... Dyplomatyczny i nieprzystępny. Emily to całkiem tak jak ty. – Jane wbiła we mnie rozbawione spojrzenie, próbując ze wszystkich sił nie parsknąć śmiechem.
- Emily, a tobie jak się podobają? – Zapytała Kate. – Co o nich sądzisz?
Gdy ukradkiem zerknęłam w kierunku Brichardów, obaj wydawali się być czymś mocno rozbawieni. William nagle spoważniał i również zerknął w moją stronę. Przez chwilę przemknęła mi myśl, że są rozbawieni naszą rozmową, ale po krótkim namyśle uświadomiłam sobie, że jest to niemożliwe, gdyż siedzieli zbyt daleko by móc usłyszeć, o czym rozmawiamy.
- Bo ja wiem? – Zastanawiałam się. – Myślę, że nie ma, co chwalić dnia przed zachodem słońca. Lepiej być gotowym na gorsze niż później niemiło się rozczarować... Czas pokaże.
Niektóre dziewczyny zgodnie przyznały mi rację, inne z kolei rozmarzonym wzrokiem spoglądały w stronę stolika Brichardów.
- Dobra dziewczynki kończcie pić kawę i marsz na stanowiska - powiedziała Jane.
Wszystkie chórem zaczęły wzdychać.
- Niestety wszystko, co dobre szybko się kończy. – Dodałam równie zniechęconym tonem.
Dzień minął niemal idealnie. Bez zbędnych zgrzytów i komplikacji. Wyrobiłyśmy plan operacji w całości i nawet jak nigdy, miałyśmy czas na to, aby chwile przed dziewiętnastą sobie usiąść.
William nie pokazał się już tego dnia, przez co z niewiadomych dla mnie powodów odczuwałam dziwny niedosyt. Można powiedzieć, że targały mną trudne do zdefiniowania emocje. Z jednej strony zastanawiałam się nad powodem jego zachowania i coś mi mówiło, że powinnam być ostrożna, z drugiej zaś nie umiałam wytłumaczyć skąd wzięło się we mnie tyle słabości do tego naburmuszonego dryblasa. Nigdy przy nikim nie peszyłam się tak jak przy nim, jak również nigdy przy nikim moje serce nie zaczynało bić tak szybko. Mogę śmiało powiedzieć, że mieszanka uczuć, którą wzbudził we mnie William sprawiła, że w pewnym momencie mój rozum zaczął odmawiać mi posłuszeństwa.
Kiedy weszłyśmy do naszego pokoju, byłyśmy same, gdyż reszta dziewczyn, nadal pracowała. Usiadłam na wygodnym fotelu i cicho westchnęłam, wbijając wzrok w przesuwającą się wskazówkę zegara, wiszącego na ścianie.
- O czym myślisz?
- O niczym ważnym.
- Okeej, no to może zapytam tak... Czy powód twoich nieważnych myśli ma na imię William?
- Możliwe. – Nie miałam pojęcia, co mam jej powiedzieć i jak opisać to, co działo się teraz w mojej głowie.
- Martwisz się jego wrogimi spojrzeniami?
- Nie martwię, tylko zastanawiam nad powodem takiego zachowania. Nic złego mu nie zrobiłam. A może ktoś mu coś naopowiadał?
- Nie no, proszę cię. Gdybyś była tu nielubiana to z pewnością byś tu nie pracowała.
- Jestem zmęczona i chyba nie będę się teraz nad tym zastanawiać. Jak trzeba będzie to będę to wyjaśniać, a póki co myślę, że musimy dać sobie troszkę więcej czasu. Może wtedy coś się wyklaruje.
Jane milczała, intensywnie nad czymś się zastanawiając. Przez chwilę miałam wrażenie, że nawet mnie nie słucha.
- Hmm... Nie wiem czy powinnam ci o tym mówić. – Usiadła na parapecie, posyłając mi tajemniczy uśmieszek.
- No teraz kochana to raczej będziesz musiała. Chyba nie sądzisz, że pozwolę abyś tę uwagę zachowała dla siebie? I nie próbuj mnie okłamywać bo...
- Bo co?
- Bo będziesz pluć zębami jak maszyna do popcornu!
Jane parsknęła śmiechem, jednak zaraz spoważniała. Ponownie obdarowała mnie milczeniem, jednak tym razem krótszym.
- Dzisiaj podczas zabiegu i w bufecie, bardzo często gapił się na ciebie. Nawet Margaret zauważyła, że coś się między wami dzieje. Po tym, co sama dzisiaj widziałam będzie mi trudno to powiedzieć, ale może odnosisz mylne wrażenie?
- Co masz na myśli?
- Wiesz... Kto się czubi ten się lubi? – Aluzyjnie się uśmiechnęła.
- Jasne i dlatego właśnie jego spojrzenie o mało mnie dzisiaj nie zabiło. - Popatrzyłam na nią nie kryjąc zniesmaczenia jakie wzbudziło we mnie przywołanie z pamięci dzisiejszego poranka. - Ty to jednak jesteś świetną realistką i absolutnie nie idealizujesz nikogo... Proszę cię. – Pokręciłam ze zdumieniem głową.
- No i bądź tu obiektywna... Ale zgodzisz się ze mną, że gdy ci go opisywałam to nie idealizowałam go i przeciętny to on ci nie jest. Przeproś!
Roześmiałam się i chociaż czułam się mocno zawstydzona niestety musiałam przyznać jej rację.
- No nie jest przeciętny, to prawda. Ma... ładne i niespotykane oczy. Widziałaś jego tęczówki? Zajmują prawie całe oko, Harry zresztą również ma takie same. Może mają jakąś wadę genetyczną? Albo...
Jane patrzyła na mnie z lekko uniesioną brwią, a na jej twarzy malował się coraz szerszy uśmiech, co sprawiło, że natychmiast zamknęłam swój niewyparzony otwór gębowy, czując jak moja twarz pokrywa się zdradzieckim szkarłatem.
- No co? O, co ci chodzi? – mruknęłam zawstydzona.
- Emily Moulton, ty się rumienisz! – Wybuchła śmiechem, jednocześnie zeskakując z parapetu. Podeszła do mnie i usiadła na poręczy mojego fotela. – A nie mówiłam? A nie mówiłam?! Patrz! – Nagle wskazała palcem sufit, a ja odruchowo podążyłam wzrokiem we wskazanym kierunku. – Widzisz?
- Ale co? Nic tam nie ma!
- Jak to nie ma?! Patrz! Małe, pucułowate, zaróżowione, ma brązowe włosy i zielone oczy, na dodatek jest nagi z łukiem w dłoni, lata obok ciebie i strzela. Nie poznajesz Amorka?! Albo raczej Willmorka...
- I jak z tobą można normalnie porozmawiać?! – krzyknęłam, jednocześnie zaciągając jej czepek operacyjny prosto na twarz. – Strzelę, to zaraz ja ciebie. Koniec! Nic ci więcej nie powiem!
- Przepraszam – odparła, obejmując mnie ramieniem i ze wszystkich sił próbując przestać chichotać. – Weź się uśmiechnij i wrzuć na luz. Przecież i tak podobno nie obchodzi cię, co do ciebie ma i czemu tak się zachowuje.
W ramach rekompensaty za doznane krzywdy w akcie zemsty, zepchnęłam ją z fotela i chociaż sama śmiałam się z jej żartów wiedziałam, że Jane będzie szydzić ze mnie do końca dyżuru.
Starała się zachować powagę, ale kompletnie jej to nie wychodziło. Do końca zmiany dręczyła mnie przeróżnymi uwagami, nabijając się ze mnie i żartując. Chwilami miałam jej dość i żałowałam, że cokolwiek jej powiedziałam.
Gdy przyszła zmiana nocna, zdałyśmy krótki raporcik i wyszłyśmy do domu. Zawsze po dniu pełnym wrażeń marzyłam o kąpieli, a dziś wyjątkowo o zaciszu swoich czterech ścian. Wsiadając do auta, cieszyłam się, że wracam do domu. Włączyłam radio, w którym właśnie podawali wiadomości o kolejnej zaginionej osobie. Niby nic nadzwyczajnego, ale ostatnio coś często się o tym trąbiło. Nie miałam ochoty zastanawiać się nad tym, co usłyszałam i przełączyłam na inną stację, w której leciała przyjazna dla ucha muzyka. Po około dwudziestu minutach przekręcałam klucz w zamku swych drzwi. Jak zawsze, Daisy przywitała mnie głośnym miauczeniem i łaszeniem się do mych nóg. Zjadłam kolację, wzięłam prysznic i tak jak zwykle zaparzyłam filiżankę herbaty. Czułam, że dzisiejsza noc znów będzie długa.
CZYTASZ
KLĄTWA WILKA Tom I Pod osłoną nocy.
Hombres LoboNa świecie nie ma bajek, w których nie byłoby ukryte ziarno prawdy. Nie ma tajemnic, których nie dałoby się odkryć. Nie ma czynów, słów i decyzji bez konsekwencji. Bohaterowie powieści mają wiele tajemnic. Ukrywają przed światem swoje prawdziwe o...