ROZDZIAŁ 19 MOC MEDALIONU

815 83 1
                                    


            Rano zwlekłam się z łóżka z okropnym bólem głowy i pierwszą rzeczą, którą postanowiłam zrobić to zażyć aspirynę.
            Kiedy weszłam do kuchni, radosnym uśmiechem przywitała mnie Elena.
             - Luno, dziecko! Coś marnie wyglądasz? – Stwierdziła, wnikliwie analizując moją twarz.
             - Źle spałam – odparłam łapiąc się za skroń.
             - Chcesz łykać to chemiczne paskudztwo? – Oburzyła się zerkając na fiolkę, którą trzymałam w dłoniach. – Azaro zaparz jej ziółka, a ty dziewczyno nie karm się tym świństwem. Robi więcej szkody niż pomaga.
            Opadłam bezsilnie na kuchenne krzesło i bezmyślnie zaczęłam gapić się w okno. Byłam ciekawa, czy Williamowi przeszła złość i dziś raczy się mi pokazać. Zaczynałam szczerze nienawidzić pełni.
             - Ponieważ mój kochany Lupus nie raczył poinformować mnie, o której zaczynają te swoje... Harce, to może ktoś mi powie kiedy wyruszają? - zapytałam starając się jak mogłam ukryć wewnętrzny niepokój.
            - Gdy na niebie zalśni tarcza księżyca, wtedy wyruszą – odparła ze spokojem Elena, nadal wnikliwie lustrując mnie wzrokiem. – Nie zamartwiaj się. Spacer dobrze by ci zrobił.
            - Dostałam zakaz wychodzenia z domu – odparłam oschle, z posępnym wyrazem twarzy.
            - William bardzo się o ciebie troszczy.
            - To prawda – westchnęłam niezadowolona. – Czasami za bardzo.
            - Bardzo cię kocha.
            Spojrzałam na nią w lekkim uśmiechu. Jej słowa nieco poprawiły mój nastrój. Po obrzydliwych ziołach, które zafundowały mi dwie wiedźmy, głowa owszem przestała mnie boleć, ale miałam wątpliwości czy to właśnie one mi pomogły, czy raczej ich smród, który zapewne zniwelowałby nawet fetor rozkładających się zwłok.
            Po wizycie Eleny, która dotrzymywała nam towarzystwa prawie dwie godziny, dzień ciągnął mi się niemiłosiernie, a emocje sięgały zenitu. Krążyłam po domu nerwowo, starając się jak mogłam, aby zająć czymś głowę. Jeszcze bardziej irytował mnie fakt, że Elena nie poruszyła tematu dzisiejszej wyprawy, a ja miałam sobie za złe, że brakło mi odwagi, aby podpytać ją o tym, co wie.
           Pod wieczór w domu pojawił się Scot, w wyjątkowo dobrym humorze.
            - Cześć Azaro. Witaj Mily. – Nie lubiłam, gdy właśnie on używał tego zdrobnienia.
            - Cześć – odparłam oschle, wywołując niepewność na twarzy Scota.
            - Czyżby pełnia dawała się we znaki również tobie? – zapytał niemal, szepcząc.
            - Nie wiem czy jest tu druga taka osoba, której pełnia udziela się bardziej niż mnie – odpowiedziałam z wyraźną irytacją w tonie.
            - W takim razie na rozluźnienie emocji proponuję ci krótki spacer. – Roześmiał się. – Co ty na to? Dasz się namówić?
            - Dziękuję, dostałam zakaz wychodzenia z domu.
            - Zakaz? – Znów pomieszczenie wypełnił jego donośny śmiech. – W takim razie biorę to na siebie – odparł rozbawiony. – Idziemy?
            - A niech się dzieje, co chce... - odparłam po chwili namysłu.
            Szliśmy ścieżką pomiędzy domami, Scot początkowo mało się odzywał, ale po chwili usta mu się nie zamykały. Tego mi trzeba było. Słuchałam tych jego wszystkich opowieści starając się zapomnieć o tym, że dziś cała moja rodzina będzie wystawiona na niebezpieczeństwo, gdy nagle w mojej głowie rozbrzmiał głośno i wyraźnie głos wzburzonego Williama:
            - Prosiłem cię, abyś nie wychodziła z domu. – Przystanęłam oszołomiona, wsłuchując się w dźwięk z mojej głowy.
            - William mnie zabije. – Roześmiał się Scot, obserwując moją reakcję i ciągnąc mnie w stronę małej polany. – Jak znam życie i Williama, to za chwilę się tu pojawi.
            - To dobrze, zobaczę go dziś po raz pierwszy.
            - To jego przed chwilą słyszałaś? Prawda? Zabije mnie.
            - Nie powinnam wychodzić jeśli mnie o to prosił, na pewno jest wściekły.
            - Nie mniej mu za złe – odparł uśmiechając się. – Martwi się o ciebie.
            - Tak się składa, że ja o niego również, a on nie bierze tego pod uwagę – skwitowałam z żalem.
            - Mylisz się. – Scot spojrzał na mnie z pod oka. – On doskonale zdaje sobie z tego sprawę, dlatego tak długo zwlekał z przekazywaniem ci niektórych informacji... Chyba sobie nie pogadamy – szepnął wpatrując się w ścianę lasu.
            - Już tu jest? – Spojrzałam w tym samym kierunku, co Scot.
            Po chwili zza drzew wyszedł William z rozgniewanym wyrazem twarzy. Kiedy zobaczyłam jego prawie czarne oczy, zamarłam.
            - Czy ja prosiłem cię o opiekę nad Mily?! – wrzasnął. – Co ty sobie do cholery wyobrażasz?!
            - Chciałem tylko, aby troszkę się rozluźniła. Siedzenie w domu źle jej robi – odparł skruszonym tonem.
            - Zdajesz sobie sprawę z tego, że za niecałe pół godziny na niebie pojawi się księżyc?! Zdajesz sobie sprawę z tego, gdzie cioty zorganizowały sobie dzisiaj bal?! I czy zdajesz sobie sprawę, co się dzisiaj po tym lesie może błąkać?! Wiesz na jakie niebezpieczeństwo naraziłeś osobę, która jest dla mnie wszystkim na tym cholernym świecie?!
            - Przepraszam bracie, sądziłem...
            - Nigdy więcej bez pozwolenia Scot! Pamiętaj! - ryknął.
            Oczy Williama były niemal czarne od gniewu. Był wściekły i po raz pierwszy widziałam go w takim stanie.
            - William, daj spokój. To była również moja decyzja, nie wrzeszcz na niego – mówiłam drżącym tonem.
            - Jak zwykle lekkomyślna! Jak zwykle Mily, nie rozsądna! – wrzasnął na mnie tak głośno, że aż skuliłam się w sobie.
           - Jak śmiesz traktować ją w ten sposób! Co ty sobie wyobrażasz?! – Nagle wtrącił się Scot wrzeszcząc tak głośno, że bezwiednie przytknęłam dłonie do uszu.
          - Nie pchaj palca między drzwi, bo ci go ktoś kiedyś przyciśnie! – syknął William.
           Scot stał jak posąg z rozgniewanym wyrazem twarzy, a wokół niego zaczęła wytwarzać się srebrna poświata. William odruchowo dłonią przesunął mnie za siebie.
          - Opamiętaj się Scot!
           Poczułam mocne szarpnięcie, po czym bezwładnie przeleciałam parę metrów dalej, uderzając głową o coś twardego. Potem słyszałam już tylko głośne charknięcia. Dwa ogromne wilki rzuciły się sobie do gardeł i zaczęły kotłować się po polanie. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Odruchowo wcisnęłam się w rosnące obok drzew zarośla, gdy nagle na polanę wbiegły kolejne dwa wilki, które rzuciły się w sam środek szamotaniny.
           - Dosyć! – Rozpoznałam głos Harry'ego.
           Przybysze, którzy wpadli tu znienacka rozdzieliły Scota i Wiiliama. Sierść na grzbietach szamoczących się Lupusów była nastroszona, a z gardeł wydobywały się przeraźliwe dźwięki.
           - Dosyć! Scot, przesadziłeś! – odparł Harry. – Emily, nic ci nie jest? – Wielki szary wilk odwrócił się w moją stronę i wolnym krokiem zaczął się do mnie zbliżać.
            Siedziałam pod drzewem i dopiero teraz zorientowałam się, że z moich oczu płyną łzy.
            - To moja wina – wyszlochałam. – Gdybym nie wyszła z domu, nic by się nie stało.
            - To nie twoja wina dziecko. – Odparł. – Obaj zachowaliście się jak gówniarze! – Spojrzał za siebie, gdzie siedziało już tylko trzy wilki. Williama wśród nich nie było. Jednak po chwili niczym duch pojawił się przy mnie, półnagi, w samych ciemnych spodniach i delikatnie uniósł mnie z ziemi.
           - Daj spokój. – Spojrzał na Harry'ego. – Co się stało to się nie odstanie, dzięki Bogu nic jej nie jest poza tym, że obtarła łokieć i ma nabitego guza na głowie.
           - Dzięki Bogu, że byliśmy w pobliżu! – wrzasnął szary wilk, który pomału zaczął się wycofywać. – Na co czekasz Scot? Idziesz z nami.
            - Czy coś oprócz łokcia i głowy jeszcze ci dolega? – William patrzył na mnie przepraszająco. Troska w tonie jego głosu, wywołała u mnie poczucie winy za to, co się wydarzyło.
            - Nie – odparłam ocierając łzy.
            - Przepraszam – szepnął, delikatnie mnie obejmując.
            - Ja również. – Ponownie strumienie łez zalały mi oczy. - Powinnam była zostać w domu, ale... musiałam wyjść.
            William mocno przyciągnął mnie do siebie i wtulił w ramiona. Jednak ten moment nie trwał długo. Na zewnątrz zapadał zmrok.
          - Musimy wracać do domu Mily – odarł po chwili. – Zaraz wzejdzie księżyc.
          - Wiesz, że się martwię. Nie przyszedłeś do mnie nawet na minutę – jęknęłam z wyrzutem.
          - Gdybyś tylko wiedziała Mily, ile bycie obok ciebie dzisiaj kosztuje mnie wysiłku nie miałabyś pretensji. Gdybym cię nie kochał, było by mi dużo łatwiej, ale kocham cię tak bardzo, że nie potrafię wyrazić tego słowami. Kiedy wreszcie to zrozumiesz?
           - Przepraszam – odparłam po raz kolejny.
           - Nie przepraszaj, nie masz, za co. – Dłonią delikatnie otarł moje łzy. – Powinienem pamiętać o tym, że w swojej naturze masz wpisaną nieroztropność. Musimy iść. – Zaczął mnie poganiać, nerwowo zerkając w niebo.
           - Chciałabym, żeby był już ranek. – Zamknęłam oczy i oparłam o niego głowę, w której znów usłyszałam plątaninę zdań, „Co się stało?",Nic jej nie jest...? „ „Było gorąco, ale nic jej już nie grozi" Zdecydowałam, że nie będę mówić o tym Williamowi.
          - Mily, naprawdę musimy już wracać. – Delikatnie pocałował mnie w skroń, po czym znienacka uniósł mnie na ręce. - Biegniemy do domu. Za chwilę może zrobić się tu naprawdę niebezpiecznie zarówno dla ciebie jak i dla mnie. Nie powinniśmy tu być sami.
           W ułamku sekundy zaczęliśmy poruszać się z zawrotną prędkością. Kiedy w końcu postawił mnie przed samym domem spojrzałam na niego. Był spięty.
           - Obiecaj mi, że wrócisz – szepnęłam.
           - Oczywiście, że wrócę głuptasie – roześmiał się. – Spójrz – dłonią wskazał mi kierunek.
           Nad ścianą lasu nieśmiało zaczęła wschodzić złota tarcza księżyca, wokół, której lśniła już srebrna łuna. Z głębi lasu wydobyło się donośne wycie, któremu zaczęła wtórować pozostała wataha. Po plecach przebiegły mi ciarki.
          - Do zobaczenia – szepnęłam, nie chcąc go dłużej powstrzymywać, chociaż w głębi serca jedyne, czego pragnęłam to, aby został ze mną jak najdłużej.
          - Do zobaczenia – odparł melodyjnym tonem, delikatnie się uśmiechając.
          W domu nie potrafiłam znaleźć sobie miejsca. Azara robiła, co w jej mocy, aby zaprzątnąć mi głowę domowymi pracami. Robienie masła w maselniczce jest bardzo czasochłonne. Ręce mnie bolały, jednak zaciekle starałam się wykonać swoje zadanie. W końcu i Azarze wyczerpały się pomysły.
           Weszłam do sypialni i wygonie ułożyłam się na łóżku. Myślami krążyłam wokół watahy. Co chwilę nocną ciszę przerywało donośne wycie, które przyprawiało mnie o gęsią skórkę. Martwiłam się i gdzieś głęboko czułam niepokój. Zastanawiałam się, co się dzieje z moją rodziną. To słowo brzmiało tak niewiarygodnie, że sama nie mogłam w to uwierzyć, jednak wywoływało u mnie równie tyle emocji, że na samą myśl przechodziły mnie ciarki. W pamięci przywoływałam obrazy z dzisiejszego dnia. Williama, który chcąc mnie chronić jedną ręką przesuwał mnie za siebie, groźnie połyskujące kły, przeraźliwe dźwięki i w końcu delikatność i ciepło dłoni bijących od mojego wilka. Tęskniłam. Przez ostatnich parę dni oddaliliśmy się od siebie tak bardzo, że do oczu znów napływały mi łzy. Pełnia zmieniała mojego Williama, sprawiała, że nie potrafił radzić sobie z samym sobą. Odciągała go ode mnie jak niewidzialna nić, sprawiając, że podporządkowywał się prawom natury, a ja nie potrafiłam temu zapobiec. Im bardziej próbowałam się do niego zbliżyć, tym bardziej odwrotny osiągałam efekt.
           Ciszę, która wypełniała mój pokój przerwało delikatne pukanie do drzwi. Usiadłam na łóżku i spojrzałam na zegar, który wskazywał godzinę dwudziestą trzecią trzydzieści.
           - Emily? – W pokoju rozbrzmiał łagodny ton Azary.
           - Wejdź proszę, nie śpię. Po prostu staram się wyciszyć – odparłam ze smutkiem.
           Azara weszła z ciekawością lustrując mnie wzrokiem.
           - Zastanawiam się, czy czujesz dziś coś niezwykłego? Coś, co każe ci iść przed siebie, taką niewidzialną siłę, która każe patrzeć ci w blask księżyca.
          - Nic takiego nie czuję Azaro – odparłam zaskoczona. – Jedyne, co czuję to strach. Mam złe przeczucia – odparłam bez zastanowienia.
         - Nie wiem, dlaczego, ale ja również mam przeczucie, że coś złego się wydarzy. Spójrz na księżyc – powiedziała podchodząc do okna. – Jest dziś taki duży i wyraźny, jakby ostrzegał, że zdarzy się coś groźnego.
           Milczałam wpatrując się w okrągłą, złotą tarczę, która rzucała srebrny blask na wszystko wokół. Całą okolicę spowijała gęsta mgła, która w blasku srebrnych refleksów wyglądała jak szal, który delikatnie opadał na pogrążony w ciemnościach świat.
           - Niech to się już skończy – szepnęłam. – Niech będzie już ranek.
           - To jest dopiero jedna z wielu nocy, które spędzisz w oknie nasłuchując. Zacznij się oswajać z tym uczuciem – odparła ze smutkiem.
           - Właściwie to... Nie wiem jeszcze wszystkiego. William unika rozmów na ten temat. – Podstępem zaczęłam wyciągać z Azary informacje. – Jakie grozi im niebezpieczeństwo?
           - Na pewno nie wiedźma – odparła wpatrując się w srebrny krajobraz za oknem. – Prawdziwym niebezpieczeństwem dla nich są inni podobni do nich, lecz nieświadomi swojego stanu.
           - Likantrop i przemienieniec – odpowiedziałam bez namysłu.
           - Tak. – Azara spojrzała na mnie zdumiona. – Widzę, że William już ci tłumaczył.
           - Coś wspomniał – odparłam.
           Nagle poczułam ciepło wydobywające się z mojego świecidełka.
           – Medalion – szepnęłam.
           - Co się dzieje? – Azara spojrzała na mnie przestraszona.
           - Nie wiem. Zaczyna parzyć mi skórę.
           - Ale dl...
           - Coś się stało – jęknęłam pod naporem głosów, które krzyczały teraz w mojej głowie.
           Azara milczała, z przerażeniem wpatrując się w moją twarz i cierpliwie czekała na więcej informacji. Wyłapywałam pojedyncze wyrazy i zdania : „Zanieście ją do mnie" Rozpoznałam zdenerwowany ton Harrego. „ Zaatakował ją sukinsyn", „Sprowadźcie Williama" Ciężko było mi pozbierać to wszystko w całość. Wiedziałam tylko, że stało się coś złego.
           - I co? – szepnęła przerażona.
           - Nie wiem, nic z tego nie rozumiem – odparłam nie mogąc opanować drżenia głosu. – Coś się stało którejś z dziewczyn...
           - Niemożliwe, miały trzymać się osady. – Azara mimowolnie przysunęła dłoń do ust.
           - Niosą ją do Harrego. Zaprowadź mnie tam Azaro – mówiłam błagalnym tonem.
           - Nie mogę... To zbyt niebezpieczne. – Spojrzała na mnie przepraszająco. – William chybaby mnie zabił, gdybym naraziła cię na...
           - Daj spokój! – wrzasnęłam. – Jestem tam potrzebna i ty mnie tam zaprowadzisz! – z impetem ruszyłam w kierunku wyjścia.
          - Nie zostawię małej. – Stała jak słup i z uporem wpatrywała się w moją twarz.
          - To powiedz mi, chociaż gdzie mieszka Harry!
           Azara przez chwilę patrzyła na mnie marszcząc czoło.
          - Dobra... Chodź, spróbujemy inaczej.
           Chwyciła mnie za rękę i zaczęła prowadzić na zewnątrz. Tuż za domem przy jednym z drzew ustawiona była pokaźnych rozmiarów skała. W blasku lampy dostrzegłam, że wyryte są na niej jakieś dziwne symbole. Azara stanęła naprzeciwko niej i dłonią przesunęła po symbolach, wymawiając jakieś niezrozumiałe dla mnie wyrazy. Gdy tylko skończyła mówić, symbole na skale zaczęły świecić a z wnętrza głazu zaczęło wydobywać się złote światło, pociągnęła mnie za rękę prosto w ten blask, który po chwili zupełnie mnie oślepił. Kiedy światło zniknęło stałam w zupełnie innym miejscu osady, na tyłach dużego drewnianego domu, wokół którego kręciło się już sporo obcych twarzy. Zrozumiałam, że znajduję się w domu Harry'ego, a przynajmniej tak myślałam, dopóki nie weszłam do jego wnętrza.
          - Emily! – krzyknął David, spoglądając na mnie ze zmarszczonym czołem. – Co ty tu robisz?
          - A jak myślisz?! – wrzasnęłam z furią wymalowaną na twarzy.
          - Spokojnie synu. – Dołączył do nas Harry. – To nawet dobrze się składa, jest nam potrzebna – odparł łapiąc mnie za ramiona. – Mily – zaczął z poważnym wyrazem twarzy. – Zdarzył się wypadek...
           - To już wiem. – Starałam się opanować emocje. – Co się stało i komu?
           - Carla opuściła osadę i została zaatakowana przez przemienieńca. Jest w ciężkim stanie i musimy ją poskładać. Ma otwarte złamanie podudzia i uszkodzoną tętnicę podkolanową. Straciła sporo krwi, zanim ją znaleźliśmy – Harry mówił spokojnie i wolno. – W szafie obok pokoju, są zgrzane narzędzia, przygotuj instrumentarium. Resztę poda ci Stella.
            Z miejsca rzuciłam się do szafy, którą wskazał mi Harry. Zaczęłam przeglądać narzędzia i wybierać najpotrzebniejsze z nich. Gdy weszłam do pokoju, w którym znajdowała się Carla, zaniemówiłam. Małe pomieszczenie skonstruowane było na kształt sali operacyjnej. Znajdowało się tu wszystko, co było niezbędne do przeprowadzenia zabiegu operacyjnego. Ku mojemu zaskoczeniu była tu również elektryczność i bieżąca woda. Przerażony Scot, mocno uciskał krwawiącą ranę, a na jego twarzy wymalowany był ból i rozpacz. Carla, była mocno poraniona, ciężko było mi dostrzec gdzie są obrażenia, gdyż cała zlana była krwią, miała opuchniętą i poobijaną twarz, była również na pół przytomna. David przygotowywał anestetyki. Brakowało tylko Williama.
           Po około dziesięciu minutach zaczęliśmy zabieg. Stella posłusznie i szybko podawała mi wszystko, co było mi potrzebne. Była dobrze przeszkolona i zorientowana gdzie znajdowało się to, co było mi potrzebne. Po chwili zjawił się również William, który już od progu, nawet nie zerkając na mnie, zaczął mnie strofować.
           - Mily, co ja muszę zrobić, abyś zaczęła mnie w końcu słuchać?!
           - Daj spokój nie czas i miejsce na te wywody! – żachnęłam się.
           Za ścianą słychać było strumień lejącej się wody. Gdy wszedł na salę, jego oczy były ciemne od zdenerwowania.
           - Obiecuję ci, że jeszcze wrócimy do tej rozmowy – odparł wyciągając dłonie po sterylny fartuch i jednocześnie mierząc srogim spojrzeniem.
           - Odbiliśmy zakładniczkę. – Gdzieś z wnętrza domu dochodził donośny głos kogoś, kogo z pewnością nie znałam.
           Harry wraz z Williamem ostrożnie zaczęli składać najpierw nogę Carli, gdyż przez wystającą kość, mieli kłopot z dostaniem się do krwawiącego naczynia. Ja z kolei zaczynałam czuć dziwne ciepło i delikatne drżenie na piersi, bijące od mojego medalionu. Jednak nie przywiązywałam to niego znacznej uwagi.
           - Mily musisz nam pomóc – poprosił William. – Przytrzymaj proszę to miejsce.
            Wsunęłam palce w miejsce wskazane przez William. W tym samym czasie, Harry próbował założyć mały ostry hak automatyczny, który podczas rozwierania zahaczył o moją rękawicę robiąc w niej dużą dziurę. Gdy tylko pod dłonią poczułam krew, ciepło wydobywające się z mojego medalionu stało się bardziej intensywne, a pod palcami, które trzymałam w polu operacyjnym zaczęło wytwarzać się blado niebieskie światło. Tkanki, które przytrzymywałam, wolno zaczęły się zasklepiać, wprawiając w osłupienie Williama i Harrego. Niebieskie światło przepływało przez Carlę, tworząc pod jej skórą niebieskie refleksy, które do złudzenia przypominały płynącą w żyłach krew. Czułam jak pali mnie wewnętrzny ogień, ból stawał się nie do zniesienia, a ja nie mogłam oderwać od niej dłoni. Traciłam poczucie czasu i otaczającej mnie rzeczywistości. Gdy w końcu niebieska poświata zniknęła, bezwładnie opadłam na podłogę, a przed oczami z każdą chwilą pojawiało się coraz więcej czarnych motyli. Ostatnią rzeczą, którą pamiętam to trudności w nabieraniu powietrza i przerażoną twarz pochylonego nade mną Williama i urywki słów, które były wypowiadane wokół mnie.


KLĄTWA WILKA Tom I Pod osłoną nocy.Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz